SAGA Egmont
Mesalina Cesarzowa nierządnica
Copyright © 2018 Leo Belmont i SAGA
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788711676752
1. Wydanie w formie e-booka, 2018
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.
SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont
Rzym się bawi
Człowiek, który nie potrafi umierać
— Fe! jak on kiepsko umiera…
Okrzyk ten wydarł się kędyś z wyżyn przepełnionego amfiteatru. Widocznie spodobał się, trafił masom do przekonania, był odpowiednikiem uczuć ogółu. Bo zaraz podchwycili go najbliżsi sąsiedzi krzykacza; przeskoczył na stopnie wyższe, zajęte przez motłoch, stoczył się na dół ku doborowej publiczności, szerzył się po zatłoczonych widzami marmurowych ławach, znalazł wszędzie wesołe echo. I niebawem cała ta wielotysiącgłowa tłuszcza, żądna widoku „estetycznej” śmierci, jęła powtarzać na setki sposobów, z gwizdem szyderczym, z tupaniem nóg, z odruchami wstrętu, a nade wszystko z potężnym rechotem śmiechu, ów okrzyk niepospolitego znawcy:
— Fe, jak on kiepsko umiera…
Wrzawa biła pod stropy bezchmurnego nieba, zalewającego cyrk jaskrawym światłem i skwarem pogodnego, letniego dnia.
Gdzieś głęboko w dole, na żółtych piaskach areny, tu i ówdzie zabarwionych już na ciemno wielkimi plamami krwi — świadectwem szeregu stoczonych tu niedawno bojów, wił się w okrutnych boleściach człowiek, do którego stosował się ów sąd drwiący i niechętny.
Był nagi. Zakrwawiona, zdarta na strzępy, płócienna opaska zsunęła się z jego smagłych bioder. Uderzał oczy barwą brązu, budową ciała atletyczną a zarazem niezwykle piękną. Wspaniały tors, muskularne ręce, krzepkie ramiona — były, zda się, wykute ze spiżu. Imponująca była wyrazistością rysów twarzy ogromna głowa w wichurze czerwonawych włosów, spadających na szeroki kark.
Jeszcze przed kilkoma chwilami wywoływał zachwyt tych samych widzów, gdy groźnie potrząsał grzywą. Jego szeroka twarz, o wydatnych kościach policzkowych, obca Rzymowi, a interesująca dlań — twarz Galla — opromieniona blaskiem jasnych oczu i wyrazem dumy, znamionującym szlachectwo nieprzyjaciela, budziła szacunek tłumu. Każdy jego skok, zwinnością przypominający panterę, każdy rzut umiejętnego oszczepu, zygzakowate ruchy miecza, którym błysnął nagle — wszystko to było pobudką dla zrywających się dokoła okrzyków podziwu, oklasków zachwytu.
Ale w tej chwili był już tylko obrazem niemocy. Chwała jego zgasła wraz z pomroką, która padła na przymknięte oczy. Silił się je otworzyć — czasami świeciły białka, lecz źrenice głąboko uciekły pod mdlejące powieki. Był już nieprzytomny. Tylko instynktem uciekającego życie chwytał jeszcze oburącz walące się z otwartego brzucha, krwią dymiące własne trzewia — jakby chciał je umieścić tam na nowo, odwlec zgon. Piszczał przy tym przeraźliwie.
Niewątpliwie był „brzydki” w tym niedołężnym zmaganiu się z potęgą śmierci. Widok trzewi, walących się czerwono-czarną masą z rany, podtrzymywanych niepewnymi ruchami drgających rąk — uraził jakiegoś estetę. Nadto zgorszył go pisk atlety, który przeobraził się jakoby w zadeptane kocię. W mgnieniu oka przepadł bohater. Wzniosłość stoczyła się w kałużę śmieszności. Tłum, który chciał przyjąć oklaskami zwycięstwo bohatera, ujrzał niespodzianie tchórzliwą, wstrętną maskę niesławnej śmierci. Złośliwy oburzył się. Zawiedzione uwielbienie wynagradzał sobie śmiechem szyderstwa…
Cyrkowa służba składała na wozy dwie olbrzymie tusze zwierząt: martwego lwa i zdychającego tura — dwie ofiary walki z Gallem. Głuchy pomruk kopiącego potężnymi łapami powietrze byka mieszał się z jękiem pogromcy, który ostatecznie okazał się zwyciężony. Śmiertelnie raniony przezeń krótkim mieczem rzymskim tur północy przebił mu rogami brzuch w chwili, gdy Gall już poprzednio położywszy ciosem oszczepu libijskiego lwa, w mniemaniu, że święci triumf, odrzucił broń nieostrożnie i podniósł ramiona w górę, domagając się oklasków od tłumu i przyrzeczonej wolności od Cezara.
Tragiczna była historia tego Galla, który padł na arenie cyrku rzymskiego jako gladiator, nie przekazawszy wiekom swego imienia. Zachciało mu się w uciszonej mieczem wielkiego Juliusza Cezara Galii wzniecić nowe bunty. Niepomny losu genialnego Wercyngetoryksa, który podobną śmiałość opłacił przed stu laty udziałem w pochodzie za triumfalnym rydwanem zwycięzcy i śmiercią w kajdanach od ręki dławiącej kata — pokusił się juz nie pamiętąjących wolności rodaków zawezwać do powstania. Zgromadził garść mężnej młodzieży, która pod hipnozą jego potężnego głosu i błyszczących, jasnych oczu, wycięła w pień załogę jednej z forteczek rzymskich w Galii Celtyckiej, po czym kryła się długo w lasach, stawiając dzielny opór prześladującym powstańców legionom, Ale w przerwie bitew uległ namiętności gry w kości, którą kaziła charakter tego wojowniczego i pięknego, jasnowłosego ludu; przegrał wszystko, co miał, ną dobitkę siebie samego, tj. wolność swoją, w grze z przebiegłym zdrajcą, rzekomo powstańcem, w gruncie rzeczy już przekupionym sługą Rzymu. Wierny słowu swojemu, jak było w obyczajach tego ludu, oddał się bez zastrzeżęn wygrywającemu, a ten zakutego w kajdany oddał Rzymianom w ręce.
Skazany na śmierć przez zrzucenie ze skały Tarpejskiej buntowniczy Gall jakimś cudownym sposobem umknął w przebraniu z lochów eskwilińskiego więzienia. Kryjąc się na spodzie handlowego okrętu, wśród pak towarów, niepostrzeżenie wydostał się na ląd w Afryce. Tam zamyślał nowe bunty — wędrował od plemienia do plemienia, zaklęciami Hannibala wzywał szczątki dawnych ludów Kartaginy i Egiptu, osiadłe Wśród puszczy, niepogodzone z „pokojem rzymskim”, aby Wystąpiły łącznie a zbrojnie przeciwko panującemu nad światem Rzymowi.
Były to wszystko marzenia dziecinne; ale sprawiły prokonsulom i propretorom wiele kłopotu rozruchami, które wypadało nieustannie dławić. Schwytany wreszcie, w potrójnych żełazach przywieziony do stolicy, jako rozbójnik i skazany na ścięćie, Gall zaproponował władzom, iż wystąpi na świetnych igrzyskach, które Klaudiusz przyrzekł dać ludowi na pamiątkę osiemsetlecia Rzymu — i to w niebywałym Widowisku. Oto gotów jest z oszczepem w jednej ręce, z mieczem rzymskim w drugiej, walczyć naraz z dwoma dzikimi zwierzętami — lwem południa i buhajem północy; lecz za warunek swego zwycięstwa kładzie odzyskanie Wolności łaską Cezara. Klaudiusz pełen zachwytu dla niezwykłej imprezy, uznał Ważność tej umowy.
Już trzymał śmiałek zwycięstwo w ręku. Zabił dwie bestie — obudził entuzjazm tłumu. Na mgnienie błysnęła mu wolność — z ręki trzeciej bestii, Rzymu…
Sen spełzł… Oto konający krwawił teraz na arenie. Budził śmiech swoim zarozumialstwem, iż wyjdzie cało z boju, i wstręt — brzydotą śmierci.
Oczekiwano, że utartym zwyczajem Cezar pierwszy da hasło dobicia zwyciężonego znakiem dużego palca, zwróconego ku ziemi.
Ale Cezar nie spieszył się. Nie był dziś w humorze. Jakkolwiek wysiłkiem tysięcy wolnych rzemieślników i niewolników, pracujących pod batem, Circus maximusa zbudowany ogniś przez króla Tarkwiniusza Starego między wzgórzami Palatynu i Awentynu — z drewnianej budy podniósł się na stopień cudu świata, obszyty został marmurami na całej długości 2100 stóp i szerokości 400 stóp, urósł do trzech pięter galerii, lśnił drogocennymi makatami na całym okręgu lóż, wypełnił się widzami w liczbie blisko 200 tysięcy osóbb, słowem stanął gotowy na termin, wskazany przez Klaudiusza — Cezar chmurzył się. Chodziło o ten termin. Wczorajszego dnia pewien uparty senator przeciął sobie żyły, a przed śmiercią przysłał Cezarowi list, w którym wytykał mu nieuctwo — przyspieszenie o lat trzy błędem jego obliczeń daty osiemsetlecia Rzymuc. Klaudiusza gniewało, że nie zdążył przekonać zuchwałego senatora, który uciekł od dysputy z nim do innego świata, iż właśnie on, Cezar, poprawił dokładnie pomyłkę w poprzednich wyliczeniach uczonych kronikarzy. Miał Klaudiusz wrażenie, że Rzym skrycie podziela słuszność poglądów samobójcy, który przed śmiercią treść swego listu ogłosił przyjaciołom podczas uczty przedzgonnej, drwiąc z „uczoności” Cezara.
Nadto tegoż popołudnia trzynastu najznakomitszych gladiatorów, ćwiczonych specjalnie na uroczystość osiemsetlecia, powkładało ręce i nogi w drodze do cyrku pomiędzy szprychy wielkich kół u wozów, na których jechali, pokaleczyło się, lub poprzebijało, padając na miecze straży, aby nie bawić Rzymu walką niewolników i nie oddać hołdu Cezarowi sakramentalnym pozdrowieniem przed bojem „Ave Caesar Imperator! Morituri te salutant”!d To pachniało już buntem.
Na domiar złego, okręt który miał przybyć wczoraj do nowej przystani w Ostii, wioząc olbrzymie zapasy zboża dla ludności rzymskiej — spóźnił się. Możliwą było rzeczą, że uległ katastrofie, która pochłonęła owe zapasy chleba — mniejsza o to: dawały się one zastąpić — ale zatopił zarazem wysłanego na uroczystość dzisiejszą przez namiestnika Libii do Rzymu króla gladiatorów, siłacza Krotona, którego występ zapowiadały od tygodnia plakaty na murach stołecznych.
A tu jeszcze to fiasko olbrzymie z Gallem!
Po prostu skandal!
I widzą to zaproszeni na dziś posłowie narodów Azji i Afryki, którzy zjawili się w pełnym blasku swoich cudzoziemskich odzieży smakując przyrzeczone im widowisko, mające po myśli Klaudiusza „przejść wszystko, co przeszłość dała na arenie cyrkowej”. On sam przecież zjawił się dziś w stroju rycerskim — w tunice pancernej, ułożonej w siatkę z drobnych i gęstych kółek srebrnych, w hełmie z czystego złota, w symbolicznym dla majestatu purpurowym płaszczu, narzuconym na świetną zbroję — słowem w odzieży wodza, w której występował ongiś w Brytanii, zagarniając ów długo Rzymowi oporny kraj w charakterze zwycięzcy — ściślej mówiąc, eskamotując tanim wysiłkiem zwycięstwa, dokonane przez swego skromnego legata.
W drażliwej duszy Klaudiusza pokutowała w tej chwili myśl, że owi posłowie z Afryki i Azji drwią z nieudanego programu widowiska — że śmieją się ci Egipcjanie w turbanach, tatuowani Brytańczycy, nawet czarni nubijscy niewolnicy, stojący nieruchomo za plecami gości Rzymu, uczonych kapłanów Izydy, że gotowi są roześmiać się nawet barbarzyńscy, jasnowłosi Germanowie, jeno uniformem straży przybocznej jego majestatu skrępowani w okazaniu wyraźnym śmiechu, że szyderczy uśmiech błąka się nawet na ustach nowo upieczonych senatorów galijskich, którzy zmienili wczorajsze spodnie na togę dzisiejszą i cenią bardziej łaskę Cezara dla siebie, niż życie buntownika ze swojej krwi plemiennej.
Kim jest na przykład ten młodzieniec, który stanął z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, plecami oparty o przegrodę dolnej loży senatorskiej? Tak hardo spogląda w górę, wprost ku podniesieniu, gdzie na sellach z kości słoniowej siedzą cesarz i cesarzowa — ma najwyraźniej uśmiech drwiny na ustach!
Cezar to rzuca okiem niespokojnym na małżonkę, przystrojoną gwoli dzisiejszej uroczystości w barwy tylko jej jednej służące — w szaty fioletowe, lśniącą nagimi ramionami, perłami i złotem klejnotów — to kieruje drżącą nerwowo ręką okazały szmaragd, kryształ powiększający, unikat, arcydzieło szlifierskie Augustowego skarbca, na owego śmiałka.
Nachylił się ku cesarzowej, szepcze:
— Mam wrażenie, że ten młodzik uśmiecha się bezczelnie.
— Który? Nie wiem! — zmieszała się.
Ona z dawna ujrzała piękną twarz młodego Rzymianina, przybranego w krótką tunikę, owiniętą skrętami haftowanego pasa, jaki zwykli nosić amatorzy-woźnice.popisujący się sztuką kierowania w pozycji stojącej czwórką koni, zaprzężonych do kwadryg na igrzyskach. Widziała jego wąskie usta, ozdobione uśmiechem szyderczym i wpijające się w nią czarne ognistę oczy. Coś tajnie drgnęło w jej duszy — pytanie:
— On, czy nie on?
Zdaje się, że nie widziała nic z tego, co się dzieje na arenie — że tylko widok tego młodzieńca zajął ją — że oczy obojga porozumiewają się — wrogo, czy przyjaźnie — osądzić trudno.
Ale pyta raz jeszcze, jakby roztargniona:
— Który?
— Ten tam… na prawo, przy senatorskiej loży!
— Zdaje ci się, Cezarze.
— Nie! Nie! On patrzy na ciebie, Mesalino.
Blada twarz Mesaliny płonie rumieńcem. Przechodzi drgnienie po drobnych, subtelnych rysach. Jej zielone oczy są przepastną głębią. Na dnie ich kryje się lęk. Widzi, jak kilkakroć kiwnęła się olbrzymia łysina Cezara, jak szpetnie otworzyły się skrzywieniem grube jego wargi, ukazując dwie szcżeliny wśród ostrych, żółtych zębów; zna ten tik, wie, iż poprzedza on wybuch straszliwego gniewu Klaudiusza. Ujęła małżonka delikatnie za rękę. Uśmiecha się perłami ząbków w różowej oprawie drobnych ust — odwraca jego uwagę:
— Cezarze! Skończ mękę tego nieszczęśliwca… Rzym czeka… prosicię o znak.
Teraz Cezar wyraźnie słyszy ów krzyk, spadający z galerii, zbliżający się gwarem do jego potwornie długich uszu:
— Fe, jak on kiepsko umiera! Skończ z tym niedołęgą, Cezarze!
Cezar zapomina o młodziku.
Rozgląda się dokoła po zatłoczonej widowni — chmury z jego twarzy pierzchają: przecież to wszystko czeka jego znaku — on tu jeden jest panem! Dumnie wstrząsnął olbrzymią głową — odpiera:
— Nie, jeszcze! Przyjrzę mu się wprzódy.
Z lekka klasnął w dłonie — powstaje.
Znak ten rozumie dobrze wyzwoleniec Narcyz — Grek, ongiś niewolnik, dziś wszechmocny minister Cezara, z pozoru najkorniejszy sługa majestatu, w istocie rzeczy pan swojego pana, groza Rzymu ufnością, którą w radzie jego Klaudiusz pokłada. Stoi zawsze, on jeden, podczas igrzysk w loży cesarskiej, kryjąc się skromnie w jej cieniu, za cezarowym krzesłem. Jest nieruchomy z rękoma opuszczonymi ku dołowi. Tylko usta poruszają się nieustannie, jakby przeżuwały jakąś gorycz. Pod wysokim czołem palą się cichą zagadką mądre oczy. Czasem Mesalina przypadkiem spostrzega, że te oczy wparte są w nią zagadkowo — ale już za jej spojrzeniem uciekły, mrużą się, kryjąc tajemnicę spojrzenia.
Na znak Cezara głowa Narcyza, wstępującego teraz u wejścia loży na stopień najwyższy, ukazuje się tłumowi — brzęczą na błękitnej tunice złote łańcuchy, które są darem wdzięczności cesarskiej za wierne usługi pierwszego ministra. Wysoko podniesiona chuda ręka daje znak przewodniczącemu igrzysk principi ludorum, który już, zadyszany, poprawiając togę na grubym cielsku, spieszy ze swego obserwacyjnego stanowiska ponad lożą cesarską i wydaje krótkie rozkazy pretorianom, uszykowanym w przejściu na galerii.
Uderzając lancami w podniesione tarcze, grupują się oni w dwa oddziały pod wodzą princepsa cyrku, aby przyjąć w środek Cezara, pragnącego zejść na arenę, jak to odgadł w mig Narcyz. Wyzwoleniec zna zwyczaje monarchy; wie o tym, że z dawna pociągają go kurczami twarze umierających. O, Cezar jest badaczem! Interesują go nie tylko dzieje starożytnego ludu Etrusków, przepych ich grobowców, sztuka płaskorzeźbienia pięknych metalowych naczyń i urn marmurowych; zajmuje go również anatomia! Bywało, że w odległych miastach Italii odkładano dlań kaźnie nad rozbójnikami, aby miał czas przybyć i przyjrzeć się drgawkom konających na stryczku, lub ciekawym zmianom na martwych twarzach skazańców, którym kat nagle zrąbał głowę.
Kiedy Cezar wstaje, postać jego imponuje publiczności wysokością wzrostu — piękną cechą Klaudiuszowego rodu. Już dawno przestał być śmieszny. Jeszcze w pierwszych latach panowania bywał urągowiskiem śmiałków, pamiętających jego poniżenie książęce przed niespodzianym wstąpieniem na tron Cezarów; bywało, że mu podstawiano nogi, gdy wchodził na stopnie sędziowskiego podium i głośno śmiano się z jego dwuznacznych wyroków, obrażających subtelny zmysł świetnych prawników rzymskich. Teraz to minęło — dzięki Narcyzowi, który podniósł powagę Cezara puszczeniem w ruch maszyny, nakręconej już za rządów Tyberiusza — wytaczaniem procesów o obrazę majestatu, kończących się wyrokami śmierci.
Narcyz towarzyszy nieodstępnie Cezarowi wchodzącemu na arenę. Droga jest zawiła, gdyż wysokie zapory okrężnych marmurów, zabezpieczające widzów przed skokiem na widownię zwierząt drapieżnych nie dają bezpośrednio dostępu na arenę. Wypadnie Cezarowi przejść najpierw przez środek dolnego amfiteatru, pomiędzy ławami senatorów, potem zejść w oświetlone sterczącymi z murów pochodniami smolnymi korytarze podziemne, dalej przesunąć się obok ubieralni i cmentarzy gladiatorskich, oraz żelaznych klatek menażerii, wyjącej i ryczącej setkami głosów zwierzęcych — są to czworonodzy aktorzy, oczekujący nieświadomie swojej godziny występu; w końcu wychodzi się z podziemia po tak zwanych „schodkach cesarskich” na środek areny przez rozwierające się w marmurowej zagrodzie wrota żelazne — taka jest droga najkrótsza.
Kiedy Klaudiusz przechodzi środkiem podłużnej loży senatorskiej, „ojcowie senatu” hurmem powstająą po obu stronach i twarzami zwracają się ku niemu, podnoszą nagie ramiona nad chylącymi się głowami, wołając: „Ave Caesar”! Szeleszczą fałdami białe togi, obramowane szerokimi pasami z czerwonej materii…
Klaudiusz kiwa łysą głową, uśmiecha się radośnie, wypukłymi oczami ogarnia to mnóstwo głów, spostrzega puste miejsce w pierwszej ławie. Przypomina z natężeniem, komu przyrzeczone były te miejsca poczesne imiennie w nagrodę za znaczne ńa przebudowę cyrku pieniężne ofiary. A gdy schodzi w podziemia, zwraca się nagle do Narcyza:
— Zdaje mi się, że Druzus Pomponiusz nie przyszedł.
— Nie!
— Dlaczego?
— Ścięty w zeszłym miesiącu z rozkazu waszej cesarskiej mości.
— A, prawda! — przypomina Cezar. — Nie myślałem, że to tak dawno… Obiecałem mu pierwsze miejsce na jubileusz osiemsetletni.
Milczenie. Po chwili Cezar znowu:
— Ale coś nie widziałem dzisiaj i Kwintusa Rufusa.
— Otworzył sobie żyły onegdaj z rozkazu waszej cesarskiej mości.
— Tak… tak… — mruczy Klaudiusz. Szkoda go! Był taki wesoły. Opowiadał pysznie anegdoty o miłostkach Jowisza. Tylko Enniusz Welejanus ma taki sam humor.
I dodaje: — Poprosisz go do mnie na śniadanie jutrzejsze.
— Ależ, Cezarze, to niemożliwe! — syczy z lekkim zażenowaniem Narcyz. — On również należał do spisku 37 senatorów… ścięty został z wyroku waszej cesarskiej mości.
Cezar pociera czoło:
— Zapomniałem! Te imiona rodów senatorskich powtarzają się zbyt często… mieszają się w głowie… Ale co za przykrości! Na tylu ludziach się zawiodłem!
Wzdycha.
Wie o tym, że w niedawnym monstrualnym procesie — chyba już ostatnim podrygu uporczywych wspomnień o republice arystokratycznej i tradycjach Brutusa — skazał na ścięcie 37 senatorów. Z natury dobroduszny, poczynający łagodnością panowanie, miał pewne zastrzeżenia, podpisując wyroki śmierci, ale wyzwoleńcy: Narcyz, Polibiusz, Feliks, potrafili rozżec jego gniew i przekonać go, iż inaczej hydry spisków patrycjańskich nigdy się nie zdusi. Widywał tamtych ludzi, lubił niektórych, tym bardziej urażony był ich „czarną niewdzięcznością”, podkopującą się pod jego tron… Dlaczego?! — nie rozumie — czyż nie uszczęśliwił świata władzą swoją? Nie zakwitłaż Roma za jego rządów?… Żal mu tych, których imiona wskrzesił naraz w pamięci. Sztywny, milczący, stąpa przy nim Narcyz. Zna Cezara: on szybko zapomni — wszakże dziś zapomniał nawet, jakie wyroki śmierci własnoręcznie podpisał.
Stanęli wreszcie na arenie. Motłoch, z wyżyn galerii ujrzawszy Cezara, wrzeszczy radośnie. Gall leży z twarzą w piasku zakrytą, jakby chciał zakryć boleść swego pogromu wraz z hańbą narodu, któremu nie zdołał przywrócić wolności. Konwulsyjnie podrygują jego ramiona. Cezar nakazuje odwrócić go twarzą ku sobie. Przypatruje się schylony oczom zapadłym i wargom zsiniałym, toczącym krwawą pianę.
Procedura ta wydaje się publiczności przydługa. Tłum pragnie dalszego ciągu widowiska.
— Każ dobić go, Cezarze! — dyktuje władcy swoją wolę.
Nie jest to litość. Rzym słabo wzrusza się śmiercią i cierpieniem. Większość mężczyzn spośród tego tłumu brała udział w bojach, narażając swoje życie co dnia — starsi za młodu w epoce zmagań się z wiecznie niespokojnymi Germanami, lub narodami Kaukazu i Azji Mniejszej, młodsi — w starciach na północy z Brytanią, lub na pograniczu wielkiego imperium, na wschodzie i południu afrykańskim. Albowiem, nie bacząc na czarowne zacisze, w które wprowadził najpierw miecz, potem rządy Augusta Oktawiana, od czasu do czasu tu i tam wybuchały groźne zamieszki. Rzym utrzymywać musiał ziemie podbite w posłuchu ciągłą czujnością wojsk kolonialnych. Innych twardy reżim ostatnich lat Tyberiusza i wściekłość wesoła następcy, młodego Kaliguli, nauczyły lekceważyć wartości życia.
Zresztą nawet dziewice westalki miały swoje miejsce na amfiteatrze. Ledwo z lekkim wzdrygnięciem przypatrywały się krwawym widowiskom. Wszakże chodziło o zgon „rozbójnika”, który zasłużył na karę przed sądem bogów i ludzi. Był buntownikiem w imię pogromionego narodu — jakiego?!… Barbarzyńców północy, Gallów, którzy ogniś napadli na wolny Rzym i wymordowali wszystkich starców-senatorów, oczekujących śmierci w postawie posągowej. Gdyby nie zwyciężyli tych dzikusów Rzymianie, miecz Brennusa hulałby po głowach kobiet i dzieci rzymskich. Czegóż chciały hordy, grożące wiecznym najazdem, ci Germanowie, którzy utopili w błotach północy europejskiej kilkutysięczne doborowe wojsko Augusta — legiony Warusa? Nie rozumieli dobrodziejstw kultury Rzymu! Dziś łaska Cezara obywatelstwem darzy mieszkańców dalekich prowincji, wprowadza członków, zwyciężonych ludów w progi senatu, równa ich z Rzymianami — ten więc, kto opiera się i łaski nie rozumie, nie jest godzien litości. Tak rozumuje Rzym.
Niepodobna również wzruszać się losem gladiatorów. Są to niewolnicy — byli jeńcy wojenni. Czyż, póki mogli wojować, nie kosili oni szeregów rzymskich, oblekając w żałobę matrony — wdowy i matki? Stąd patrzą one suchym okiem na ich zmagania w krwawych zapasach na arenie. Rzym jest „szlachetny” — zwycięzców obdarza wolnością i zaszczytami; dawnych wrogów czyni swymi ulubieńcami. Bywało, że matrony rzymskie uciekały od mężów w towarzystwie znakomitych gladiatorów, aby gdzieś pod dalekim niebem dzielić z nimi rozkosze miłości.
Jeżeli jest w życiu coś zajmującego — to właśnie widok tych bojów, które znęciły nawet wolnych Rzymian i kazały im w poszukiwaniu chwały wstępować dobrowolnie w szeregi zapaśników. Cóż jest złem?!… Co może razić oczy?!… Wszakże nic to, co tkwi w obyczajach… Wszędzie i zawsze widok walki — rozgrywka wielkiej zręczności i siły — kształtność młodzieńczego ciała, piękna nagość, potęga mięśni, gibkość ruchów — podoba się tłumom, roznamiętnia mężczyzn i kobiety, jest nad wyraz wszelki zajmująca. Tu, w Rzymie, zapasy kończą się śmiercią — tym lepiej! — Nie są więc zabawką dla ckliwych serc, lecz pełną powagi zabawą dla mocnych nerwów. Stawka życia — zwiększone ryzyko — tragedia krwi lejącej się naprawdę — zaciekłość walczących, broniących się szczerze, bo wiedzących, że muszą paść, lub zabić przeciwnika, wszystko to potęguje ciekawość i radość z widowiska, ożywia przesycone nadmiarem użycia nerwy. Przyzwyczajono się do przelewu krwi na arenie — śmierć na niej bywa piękna. Chodzi o artyzm gry, o czar niebezpieczeństwa, oglądany bezpiecznie tak z bliska.
Powiadają, że cesarzowa nie przepada za cyrkowymi widowiskami. Ale i ona, posłuszna woli małżonka, przybyła na widowisko dzisiejsze. Jej twarz jest spokojna, jako innych matron, które asystują igrzyskom z obowiązku towarzyszenia mężom, albo udziału w galowym przedstawieniu. Zresztą większość kobiet — nie tylko z plebsu, lecz i z rodów patrycjuszowskich — roznamiętnia się walką gladiatorów między sobą, lub z dzikimi zwierzętami, nie mniej od mężczyzn: oczy ich błyszczą, policzki goreją, falują obnażone piersi; od czasu do czasu z ust wyrwie się okrzyk przerażenia, czasem zachwytu, nieraz poparcia walczących; ręce zawirują w zapamiętałym oklasku. Biorą one też udział w przerzutach z ust od ust cyfr wielkich zakładów, z których wygrana stanowi nieraz majątek i jest torem miłości niewieściej ku zapaśnikowi który zasłużył na wdzięczność wygrywającej przezeń zyskowny zakład.
Ale teraz cyrk poziewa. Już nazbyt długo Cezar bawi się z truposzem. Nawet majestat winien szanować uciechę tłumu — przyrzekł rozrywki, daje nudę. Zrywa się burza:
— Dosyć! Dosyć! Dosyć!
Słychać tupanie nóg.
Klaudiusz rozumie, że nie wolno mu przeciągnąć struny cierpliwości. Przecież niepodobna 200.000 ludzi skazać za obrazę majestatu. Podniósł głowę — palec skierował ku ziemi.
— Dobić!
I zaraz sługa cyrkowy — nagi, z przyklejoną siwą brodą, w peruce Charona — trójzębem kładzie kres nieprzytomnej męce Galla.
Już zwłoki rzucone na tragi. zawiezione zostaną do spoliarium — znajdującego się w podziemiach cyrku cmentarza gladiatorów.
Cezar coś szepce przewodnikowi zabaw.
Ten przez olbrzymią tubę ogłasza nasłuchującemu tłumowi:
— Nastąpi teraz wyścig kwadryg o nagrodę cesarską, złoty puchar, wysadzany rubinami i ametystami oraz wieniec laurowy z rąk małżonki Cezara.
Burza oklasków… Wszystkie oczy zwracają się ku loży Mesaliny, która lekkim skinieniem głowy odpowiada na entuzjazm tłumu. Jej twarz jest nieporusżona, blada, niby wykuta z marmuru. Przy ukłonie brylanty we włosach grają setnymi kolorami.
Szmer pochwał rozchodzi się po olbrzymim amfiteatrze.
— Boska! Mesalina! Diana złotowłosa!
„Diana” — jest to przydomek cesarzowej, najczęściej dawany jej przez tłum. Rozpustny Rzym poważa cnotę małżonki cesarskiej. Imieniem bogini czystości darzy ją podczas jej rzadkich występów na uroczystościach publicznych i szybkich przejazdów przez ulice Rzymu na wieś do Kampanii celem odwiedzenia matki i wychowujących się u niej dwojga dzieci cesarskich. Albowiem dwudziestoletnia cesarzowa jest skromna — stroni od gwaru — kocha zacisze swego ogrodu przy pałacu Augusta i stara się być wzorem kapłanki domowego ogniska. „Może tylko lęka się obudzić zazdrość uwielbiającego ją małżonka!” — mówią udający wtajemniczonych.
Cezar zawraca z areny. Otwierają się w kilku miejscach na podszyciu z kararyjskiego marmuru, biegnące w krąg areny, żelazne wrzeciądze, rżą ogniste rumaki — gotują się do wjazdu złocone kwadrygi. Brzmią hałaśliwe trąby.
Tragi z ciałem Galla chłonie czarny otwór bocznej furty.
Złośliwy senator Fabiusz Weraks ociera pot z pomarszczonej starością i cynicznym użyciem twarzy, rozwiera dla przewiewu togę tak, że widać piersi włochate i gołe kolana, pochyla się ku sąsiadowi, senatorowi rodem z Galii, układającemu fałdy swojej togi wzorem elegantów stołecznych, i szepczę:
— Musi być jednak szanownemu koledze przykro widzieć tak nędzny skon swego rodaka.
Ten zrozumiał — odcina się:
— Mam nadzieję, że będziemy mieli wspólną przyjemność, oglądając dziś na arenie śmierć jakiegoś rodowitego Rzymianina.
Myśli rosnące w podziemiu
Wzrok Cezara przed zejściem z areny szuka przez kryształ szmaragdue oczu żony. Nie chwyta ich spojrzenia. Mesalina zda się zapatrzona jest w kogoś wśród widzów. Oczy Cezara idą w kierunku spojrzeń cesarzowej. Znowu ten zagadkowy młodzik: ręce skrzyżował na piersi, kołysze się wsparty o czarny marmur przegrody między lożami — można by rzec, iż wpiera oczy w twarz cesarzowej; na ustach jego błądzi zawsze ten sam szyderczy uśmieszek. W zbliżeniu przez szmaragd Cezar chwyta to spojrzenie: widzi w nim nie szyderstwo, ale chuć… Jakże ów śmie?!
W podziemnym korytarzu, gdzie łoskot stąpań żołnierzy straży odbija się o sklepienia i głuszy słowa, Cezar daje znak Narcyzowi, aby pochylił ku jego ustom ucho.
— Nie wiesz, kim jest ów młodzik? — pyta.
— Ten, który tak uparcie patrzy na cesarzową?
— I ty to zauważyłeś?
— Tak jest… Hołd uwielbienia dla cesarzowej ze strony przybysza z prowincji… niezupełnie trzymany w granicach należnych — syczy Narcyz. — Musiałem to zauważyć.
— Kim on jest?
— Nie wiem jeszcze… Ale już zarządziłem, aby donosiciel Sporus wybadał rzecz… Widziałem jednak, że skłonił się bratance waszej cesarskiej mości. Dostojna Agrypina musi go znać.
— Czy jest w cyrku? Nie widziałem jej.
— Nie narzuca się oczom Cezara… przez rozsądek! — uśmiecha się lekko Narcyz. — Jest w loży na lewym skrzydle cyrku, tuż pod posągiem Herkulesa.
— Odwiedzę ją — decyduje Cezar. — A ty idź, zasięgnij języka.
Narcyz znika. Cezar obiera inną drogę przez korytarz podziemny pod areną.
Agrypina, córka jednoimiennej z nią matki i brata cesarskiego, Germanika, liczy w owej epoce lat blisko trzydzieści. Patrząc na twarz jej gładką i przesłonięte mgłą marzycielstwa piękne oczy, nie domyśliłby się nikt, że duszę jej Zbruździła wielokrotnie grzeszna namiętność. Jej lata dziewczęce splamił kazirodczy stosunek z bratem Kaligulą. Miała dwóch mężów i licznych kochanków. Zarzucała sieci pokusy na wszystkich szwagrów swoich — odepchnięta przez Galbę, zdołała Domicji Młodszej, ciotce Mesaliny, odebrać męża, Passienusa. Rzym szeptał, że ów mąż drugi zszedł ze świata nie bez pomocy jadu, podanego jej ręką. Odziedziczyła po nim kuszący ją do tego związku majątek, który ukryła, aby posłużył karierze jej syna, Nerona. Może marzyła dlań o koronie — i musiała wyrzec się tych marzeń, skoro Klaudiusz, wstąpiwszy na tron, spłodził z Mesaliną następcę, Brytanika.
Jest pewne to jedno, ze obecnie poświęciła się całkiem wychowaniu syna — potomka rudobrodego ojca, Ahenobarbusa, zamieszkawszy z jedynakiem w ustroniu wiejskim, Kampanii. Nie bywa u dworu.
Czy zgnębiły ją zawody przeszłości? Czy lęka się, że jest politycznie podejrzana? Ongiś Kajus Kaligula ukarał ją srogo. Zamknął w więzieniu za udział w spisku przeciw niemu Domicjusza, wuja Mesaliny. Ów opłacił nieudany zamach głową. Agrypina kochała tego wyrodka szczerze. Domagała się od brata, Kajusa, aby pozwolił jej wziąć udział w pogrzebie. Zezwolił — ale pod jakimż szyderczym warunkiem? Musiała z dalekiego wygnania, gdzie spalono zwłoki spiskowca, wędrować przez ulice Rzymu, niosąc sama u piersi urnę z prochami kochanka — tak wystawił ją Cezar na hańbę publiczną, na pośmiewisko stolicy. Jednakże czyż po śmierci Kaliguli nie okazała skruchy?… Przecież wraz z siostrą — Julią wzięła udział w pogrzebie zabitego niezadługo potem cesarza. Spaliły obie pospiesznie ciało zdyshonorowanego brata, a nie dopalone zwłoki pogrzebały skrycie w zacisznym kącie Augustowskiego ogrodu, nie kładąc znaku na mogile.
Klaudiusz, następca Kaliguli, przywrócił do łaski bratanicę. Jej krągłe piersi, bujnę kształty, piękna dojrzałość kobieca burzyły skrycie lubieżnika, choć starał się nie poddać jej kusicielskim oczom, przełożywszy nad nie czystość małżeńską Mesaliny i zgorszony Skandalicznymi Agrypiny życiem… Wolał, iżby przebywała z dala od dworu. Na domiar siostra jej, Julia, uparta w spiskowaniu, które ją także kiedyś zawiodło na Wygnanie za konszachty z siostrą i Lepidusem przeciw rządom Kaliguli, naraziła się w sposób podobny kopaniem dołków pod nowym Cezarem, Klaudiuszem, skąd znalazła się ponownie w więzieniu. Agrypina nie wątpiła, iż zmarłą niespodzianie w murach twierdzy obezwładnił tajnym śmierci nakazem wszechpotężny Narcyz.
Stała się trusią istotnie, czy też pozornie… Wolała Rzym opuścić i ukryć się na wsi.
Klaudiusz, wchodząc do jej loży, wyraził zdziwienie:
— Nie wiedziałem, że bawisz w Rzymie, bratanko?
Ujęta zaszczytem wizyty cesarskiej w jej loży cyrkowej — zaszczytem okazywanym przezeń tylko przełożonej westalek, Wibidii, dziś z powodu słabości nieobecnej na widowisku Agrypina powstała, chyląc nisko głowę i zginając się całą postacią, jak przystało wobec Cezara i starszego krewnego.
— Cezarze! Sądziłam, że z powodu jubileuszu osiemsctlecia Romy, urządzonego przez majestat, obowiązkiem moim jest przybycie tu choćby na jeden dzień z mego pustkowia. Właściwie dziś dopiero gwoli tej uroczystości zrzuciłam swoje wdowie szaty i przypomniałam sobie, że jestem nie tylko matką, ale bratanicą Cezara oraz obywatelką rzymską.
Mówiła to wszystko głosem pełnym słodyczy.
Cezar usiadł przy niej. Nie interesował się rozpoczętymi za jego zezwoleniem wyścigami woźniców. Obserwował krągłość jej piersi i biel ciała, przeświecającą wskroś przejrzystości tkaniny azjatyckiej o srebrnym połysku. Jej szata, przekrojem według mody greckiej, od puszku ciemnego pod lewym ramieniem do palców zgrabnej stopy, lśniącej perłami na rzemieniach sandału, obnażała piękną linię bioder i nogi aż po kształtną łydkę.
— Jesteś najprzykładniejszą z wdów — rzekł — nie przypuszczałem nigdy, że możesz nosić żałobę poza wszelkimi terminami, ustalonymi przez obyczaj.
— Gdy się kocha naprawdę… — rzekła, przewracając obłudnie oczyma i wystawiając niby nieumyślnie nagie kolano.
Cezar żachnął się z lekka, zerkając na obok siedzącą. Niegdyś za młodu wróżbiarz egipski czytał Klaudiuszowi z gwiazd, że sądzone mu jest zginąć z ręki kobiety, która go usidli, zostawszy jego małżonką, o ile nie ustrzeże się pokusy. Wróżbę tę, podyktowaną Egipcjaninowi z pewnością nie przez bieg planet, lecz przez mądrą domyślność na tle analogii losów podobnych, wiedziony jakimś trafnym przeczuciem Klaudiusz zastosował wówczas do Agrypiny. Od tego czasu wystrzegał się bliskości z tą, która burzyła mu zmysły.
Roześmiał się na jej słowa:
— Pięknie czynisz, Agrypino! Pozostawaj dalej na wsi, bądź przykładem cnót wdowich… Ale masz śliczne kolanko.
Zrozumiała nawet poprzez osłodę tego pochlebstwa, że znajduje się jednakże w dalszym ciągu w stanie niełaski. Odparła z uśmiechem:
— Marzeniem moim jest dać Rzymowi wielkiego obywatela w synu moim… To jest zadaniem schyłku lat moich…
Cezar jakby nagle przypomniał sobie, z czym przyszedł.
— Agrypino! — rzekł, wskazując palcem w stronę zbocza senatorskiej loży. — Intryguje mnie mocno tamten młodzieniec…
— W szacie greckiego woźnicy… z rękoma na piersi… ten, co zwrócony jest w stronę loży cesarzowej? — spytała.
— Tak jest! — uderzył kościstą dłonią w purpurę poręczy.
Gniewało go, że i ona zauważyła to samo, co on i Narcyz.
Coś chytrego błysnęło w jej oczach.
— To jest Lucjusz Sewerus… Pochodzi z rodziny, która już w kilku pokoleniach nie cieszyła się łaskami Cezarów. Ten młodzik jest miły i utalentowany… Wiem, że kiedyś… starał się o względy… dzisiejszej cesarzowej, ale oczywiście pani Domicja Lepida wyforowała go z domu, znalazłszy godniejszego konkurenta do ręki dostojnej córki.
Pochyliła głowę pochlebczo w stronę Cezara. Dodała:
— Przepadał długo… Ale podobno zyskał sławę pierwszego woźnicy na ostatnich igrzyskach olimpijskich. Zapewne z tego powodu zjawił się w Rzymie, aby stanąć do popisu.
Cezar już powstał. Był chmurny. Kiedyś zasłyszał coś od teściowej o konkurach tego chłystka, Sewerusa; Rozumiał teraz, czemu prześladuje on tak uporczywie oczyma cesarzową. Wspomnienie dawnej miłości! — to nawet jest rozrzewniające. Ale za wysoko zadziera głowę… I jakże to znosi Mesalina? Nie mówiła mu nigdy o tym Sewerusie.
Pożegnał Agrypinę chmurny. W jej oczach grała złośliwa radość. Nienawidziła tej kobiety, puszącej się swoją cnotą — jak sądziła. Ona zabrała jej Klaudiusza!… Gdyby Passienus nie umarł zbyt późno, kto wie? — Czy nie zostałaby raczej ona żoną Cezara. Ta parweniuszka z krwi pośledniej rudych Domicjuszów zajęła jej miejsce! Miała wrażenie, że swoją skromną informacją wbiła cierń w śmieszne serce tego samolubka, za jakiego poczytywała Klaudiusza; nasypała imbiru w potrawę cesarzowej.
Cezar w przejściu podziemnym spotkał oczekującego nań Narcyza.
— Już wiem, kim jest ten przybysz z prowincji — rzekł tamten.
— Ja też — odparł wciąż chmurny Klaudiusz.
— Może nie wszystko?
— Cóż wiesz ponad to, że nazywa się Lucjusz Sewerus i że jest woźnicą-zapaśnikiem?
— Że starał się o rękę osoby, która go odrzuciła — rzekł Narcyz, śledząc oczy Cezara.
— A! To dobrze — rozpogodził się Klaudiusz. — Ale on jeszcze oczy podnosi zbyt wysoko… Jest zuchwały!
Rozumieli się obaj wybornie. Narcyz cedził:
— Wiem jeszcze, że jest poetą… i to podejrzanym politycznie. W ślad za nim przyszły wieści do tajnej kancelarii, że w Atenach popisywał się satyrycznymi wierszykami w rodzaju Katullusa, swego przodka, który… drwił ongiś z wielkiego Juliusza Cezara.
— Oho!
— Przypisują mu pewien wierszyk satyryczny na… waszą cesarską mość, którego autora dotąd nie udało się nam wyśledzić.
— Jaki to wiersz?
— Mam powtórzyć?
— Rozkazuję!
Obaj zatrzymali się u kraty żelaznej, przez którą wchodziło się z podziemia na widownię. Rozdwojone straże stanęły w oddaleniu, nakazanym przez szacunek dla zajętego rozmową Cezara. Narcyz recytował:
Twierdzi, że brał Cezarow-krewniaków na kawał:
Chroniąc głowę, udaną zabłysnął głupotą…
Może!… lecz kto tak dobrze idiotę udawał…
Ten być musiał naprawdę — idiotą!
Cezar zatrząsł się od śmiechu:
— To bardzo dowcipne — rzekł.
Narcyz skrzywił wzgardliwie usta…
— Czy to w istocie… o mnie?
— O tym, kto mówił, że… „udawał głupca na dworze dla bezpieczeństwa”.
— A więc… o mnie!… Naturalnie! A to dowcipna szelma…
— Cezarze, w tym wierszu tkwi… obraza majestatu!
— Oczywiście! — Cezar przybrał naraz minę poważną, — Jest bezczelny… Należy mu wytoczyć proces z powodu tego wiersza…
— Niepodobieństwo! Choćby udało się dowieść Sewerowi jego autorstwo, znaczyłoby to narazić Cezara na śmieszność.
— A więc… niech wyjeżdża mi zaraz do prababki Hekate! Każ go wyrzucić ze stolicy… Na Plutona! Po cóż to przybył… skoro nie bierze udziału w wyścigach?! Podobno świetny woźnica… wziął nagrodę olimpijską… Powinien zgłosić się do udziału w wyścigach…
— Zgłosił się… Po to przybył do Rzymu… Ale princeps ludorum nie przyjął jego zgłoszenia, bo ten młodzik nosi nazwisko skompromitowane politycznie…
— Ależ to głupstwo! Nie odpowiada za przodków…
— Z pewnością… jeżeliby nie kontynuował ich roli. Ale tajna kancelaria ma swoje wiadomości o tych satyrkach. I doniosła o tym princepsowi ludorum.
— Więc co z nim począć?
— Cezar może nakazać, aby mu pozwolono przyjąć udział w dzisiejszych wyścigach kwadryg.
— Jak to… chcesz, żeby otrzymał wieniec laurowy z rąk cesarzowej?! — żachnął się Cezar.
— Nie!
— Ależ!… Może przecież wygrać w wyścigu?
— Niekoniecznie… jeżeli Cezar pozwoli, żeby… wyjęto wiązadło z koła kwadrygi, którą przygotujemy dla tego niebezpiecznego młodzieńca…
Cezar zdumiony wybałuszył oczy na Narcyza.
— Przecież złamie kark! — rzekł.
— Właśnie… o to chodzi! Złamie kark! — zimno potwierdził Narcyz…
I Klaudiusz znowu się roześmiał.
— Wiesz, to doskonała myśl! On mi patrzy nazbyt bezczelnie na cesarzową… Zrób, coś powiedział.
— Wszystko, co Cezar rozkaże! — skłonił się Narcyz.
Laurowy wieniec z rąk cesarzowej
Cezar powrócił do swojej loży…,
Na razie trwają biegi mniej ciekawe, w których zwycięstwo zapewnia nagrody niższej wartości, acz sięgające zawsze kilku tysięcy sestercji. Stanowią orie niejako próbny egzamin największej zręczności i wytrzymałości w kierowańiu końmi. Eliminuje się zwycięzców w takich dziewięciu biegach, w których bierze udział za każdym razem po sześć kwadryg. tj. dwukółek greckich. zaprzężonych w czwórkę koni. Dopiero ci wyśmienici woźnice rozlosowują między sobą wybrane przez nich ze żnawśtwęm najświetniejsze rumaki, które całym stadem rzuca się na arenę z olbrzymich stajni cyrkowych… Po czym służba wtacza ukwiecone, pozłotą błyszczące kwadrygi; trzymaną za uzdy w krzepkim ręku wybrańców czwórkę koni zaprzęga do każdej i odprowadza na start. Wówczas nastąpi wyścig ostatni sześciu kwadryg — (bo szeroki pas areny użycza tyle swobodnego miejsca na torze) — dziewięciokrotny bieg okolny po arenie, widoczny całej tej masie ludzkiej, złożonej z głów dwustu tysięcy. Metą jest miejsce pod lożą pary cesarskiej, która darzy zwycięzcę bezcennej wartości kielichem i wieńcem laurowym; piszą o tym później kroniki; czasem zwycięzca ma zapewnioną nieśmiertelność w kształcie posągu na Kapitolu.
Jakieś głosy rozchodzą się teraz zapowiedzią, że w biegu weźmie udział Rzymianin, który pozyskał nagrodę tegoroczną w wyścigu na igrzyskach olimpijskich. Bo oto dłoń konsula Propercjusza ż lekka dotknęła ramienia młodzieńca, siedzącego tuż przy loży senatorskiej, który smukłą postacią i pięknem twarzy już wcześniej wzbudził ciekawość widzów.
— Lucjuszu Sewerze! Cezar życzyłby sobie, żebyś wziął udział w wyścigu o wieniec cesarzowej.
Twarz młodzieńca zalewa się rumiencem radości.
Składa dłoń na piersi:
— Cezar jest sprawiedliwy!… Tylko po to przybyłem do Rzymu.
W jego tonie brzmi nieznaczny odcień ironii.
Powstał — idzie…
Tuby roznoszą na olbrzymiej przestrzeni cyrku zapowiedź udziału w wyścigu Lucjusza Sewera, zwycięzcy w Olimpii.
Entuzjazm ogarnia tłumy… Jeszcze Rzym nię jest zupełnie kosmopolityczny. A jakkolwiek oklaskami tubylców tak samo. jak i cudzoziemców, powitał pięciu stających do wyścigu — raziło przecież przykro uczucia stolicy, iż stającymi do nagrody cesarzowej, zatem zwycięzcami w biegach próbnych, byli: czarny Abisyńczyk. rudawy Gall. dalej przybysz z nieznanej krainy, skórami zwierżęcymi obwieszony Sarmata, już wstrząsający hardo płową czupryną w przeczuciu swego triumfu, i wreszcie dwaj Grecy, zawsze wybijający się przed Rzymianami na wszelkie stanowiska wysokie poza wojną. Do tych pięciu przybył jednak rodak…
Sympatie publiczności przeszły więc w mig większością do pięknego młodzieńca, pochodzącego z rodu rzymskich nobilów, rodu ubogiego, ale dostojnego cnót narodowych pamięcią. Stawiano już na szanse jego wygranej ogromne sumy w zakładach…
Cezar dał chustką jedwabną znak…
Zagrały trąby.
Porwało się z miejsca sześć czwórek rumaków — dwadzieścia cztery szlachetnych łbów końskich, symboli „cudownego szaleństwa”, zarżało, bryzgnęło pianą — czterdzieści osiem wypukłych oczu zapłonęło zrozumieniem rozkazu swoich przygodnych panów i wspólną z nimi żądzą triumfu — dziewięćdziesiąt sześć kopyt wzbiło tupotem tumany kurzu na arenie.
Chrapliwy krzyk wydarł się z gardła Abisyńczyka, spadając pobudką na kruczej maści rumaki. Gwizdnął wesoło Gall na swoje karę arabczyki. Dwaj Grecy z wołaniem „Evoe!” pognali swoje białe konie, nakrapiane ciemnymi plamkami. Sarmata zrobił z bicza wirujące nad głowami żółtych mochnatych koników kręgi i po swojemu wrzasnął radośnie „Wio!” Rzymianin zaciął usta — był blady ze wzruszenia — zda się, wstrzymywał jeszcze naprężeniem lejców zapęd swoich koni maści czarnej, z białymi gwiazdami na łbach, aby je później rzucić na czoło kawalkady.
Sto, dwieście tysięcy głosów bierze w tym biegu udział poganiającym krzykiem. Piach areny słupami wzbija się pod niebo, jakby powiał nagły orkan i zapragnął wszystko zagrzebać w tumanie… Serca widzów biją pospiesznie w rytm z chrapem końskim i oddechem woźniców… Biała piana rosi lejce, występuje na bokach rumaków, bryzga w powietrze.
Przelecieli woźnice jak wicher… raz… i drugi…
Jeszcze ciągle są w równej linii… Albo też, ledwo jedna kwadryga wyścignie inne, natychmiast inna wysuwa się naprzód, starając się zabiec jej drogę… Ale tamta wymija sąsiednią i ponownie wysuwa się naprzód. Wciąż zmieniają się okrzyki widzów: „Abisyńczyk wziął!”; „Nie! Gall wysforował się naprzód!”; „Patrzcie! Grek Nikodemos wyrwał się na czoło!”… „Nie! Straton. Straton zostawił go w tyle!”; „Ba, Sarmata, Sarmata pobije wszystkich”.
Tych, co stawiali za Rzymianinem bierze lęk — trzyma się on w równi z większością, ale nie wysadził się ani razu naprzód; ma się czasem wrażenie, że zostanie w tyle za innymi… „Co to znaczy? Za cóż wziął nagrodę olimpijską?!”
W dwóch biegach okrężnych nie ma zwycięzcy.
Lecz oto trzecie koło…
Miejsca kwadryg zmieniają się. Woźnice, którzy wybiegli na czoło, starają się zygzakowatymi ruchami zatamować drogę następcom…
Jeden z Greków omdlał z wysiłku. Wnet poskoczyła służba cyrkowa — zatoczyła go wraz z kwadrygą w podwoje do podziemia. Padł jeden z koni Abisyńczyka, który klnie, zeskakuje z wozu, rwie rozwiane włosy, rozpacza. Drugi Grek wytęża wszystkie siły. na zmęczonych rękach występują sine pręgi, już powściąga konie i rozumie swoją przegraną. Gall wysunął się przed nim o zaprzęg trzykrotny. Teraz Sarmata sponad Czarnego Morza wymknął się naprzód — śmieje się hałaśliwie, wykrzykuje swoje: „Wio!” — zda się, tańczy na wozie. „Sclavus saltans!”f — słychać krzyk dokoła… „Zwycięży! Zwycięży!” Gall płacze — pięścią grozi w powietrzu…
Nagle Rzymianin przegania obu — piorunem zajął pierwsze miejsce w szeregu. Arcydziełem sztuki kierowniczej — dwoma zwrotami na ukos, w prawo i w lewo, zastępuje drogę Gallowi i Sarmacie, płosząc ich konie, hamując woźniców w szalonym biegu. Smukła postać stojącego pręży się dumnie na wozie.
— Sewerus! Sewęrus! — grzmi cyrk w zachwyceniu…
Pierś Mesaliny faluje. Pochyliła się ku poręczy loży. Zda się, zapomniała, kim jest — gdzie, przy kim się znajduje. Na jej twarz wystąpiły rumieńce — oczy jej biegną za pięknym Rzymianinem… Jest szczęśliwa przewidywaniem jego zwycięstwa.
Klaudiusz widzi zapał małżonki. Nie rozumie jej… Gryzie wargi. Kiwnął palcem do tyłu. Poskoczył Narcyz — chyli się ku niemu.
Mesalina delikatnym słuchem swoim mimo woli chwyta szept Cezara:
— Ten gałgan zwycięży!… U licha! Zapomniałeś przecież, że…
I chwyta zarazem stłumiony głos Narcyza;
— Zrobione wszystko… Koło sią obluźnia… Zaraz spadnie… O już… już…
Mesalina ziębnie — dreszcze nią wstrząsają. Chyli się ku poręczy. Chce krzyknąć: głos jej więźnie w gardle… Zdrętwiała…
Widzi, że koło wozu Sewera krzywi się. Teraz rozumie, o czym ci dwaj za nią rozmawiali. Wielki Zeusie! Koło stacza się — jeździec wypadnie z wozu. Dwie pary rumaków, nadbiegające wściekle, stratują go!
Ręce Mesaliny biją bezradnie w poręcz. Zamknęła oczy. Nie może krzyknąć, uprzedzić…
Ąle na przełaj cyrku ze stron obu lecą krzyki: „Koło!… Koło… Sewerus! Kolo!”
Młody Rzymianin odczuwa brak równowagi wozu. Błyskawicznie orientuje się, iż zągraża mu nicbezpieczcństwo…
Cisza zaległa naraz cyrk… Rwą naprzód spienione rumaki Sarmaty… Jeździec przedni spadnie — stratują go. Sarmata na niego… Rumaki wspięły kopyta… Uderzyły w kark Sarmaty… Spadl!… Konie Galla rzuciły się w bok, spłoszone jękiem padającego…
Gall wstrzymuje swe konie, aby nie rozbić się o marmury cyrkowej zagrody. Sarmata wije się w bólach na piasku areny.
Jego kwadryga pognała pusta… Teraz pod kopyta koni Sarmaty spaść musi Rzymianin ze swojej wywracającej się kwadrygi…
Nie! nie!… kwadryga Sewera ryje się w piasku — przedni kon łamie nogę, plącze się w zaprzęgu wraz z innymi. Ale Rzymianin skoczył w biegu na przelatującą obok kwadrygę Sarmaty. Cudem chwycił lejce… Wywija biczem nad mochnatymi końmi…
Stanął u mety…
I zdaje się, że marmurowy cyrk zatrząsł się w posadach od huraganu oklasków…
— Brawo!Brawo!Seweras! Sewerus!