SAGA Egmont
Mała Dorrit
Copyright © 1958, 2018 Charles Dickens i SAGA
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788711662403
1. Wydanie w formie e-booka, 2018
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.
SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont
„Mala Dorrit pobiła na głowę nawet Pustkowie. Świetny początek i ogromnie cieszę się z tego“ donosił Dickens przyjacielowi w grudniu 1855 r., po ukazaniu się pierwszej części powieści. W następnym miesiącu pisał do niego: „Wiesz, na Nowy Rok sprzedali 35000 egzemplarzy drugiej części“. Ku radości autora takim samym powodzeniem cieszyły się i dalsze rozdziały Małej Dorrit, drukowanej w odcinkach, jak w ogóle wszystkie dzieła Dickensa. Krytyka literacka XIX wieku uważała jednakże, że powieść ta nie dorównuje poprzednim utworom pisarza. Thackeray np. twierdził, że „chociaż Dickens nie zdaje sobie z tego sprawy, Mała Dorrit jest potwornie głupia“. Może drażniła w niej Thackeraya satyra na wyższe sfery społeczne, a więc temat i genre, który uważał za swą specjalność? Reputacja Dickensa jako pisarza uległa zresztą pewnemu zaćmieniu pod koniec XIX w. i na początku XX stulecia. Dopiero od kilkudziesięciu lat można zauważyć nawrót jego popularności. Świadczą o niej m. in. liczne monografie i artykuły przywracające Dickensowi należne mu miejsce w literaturze angielskiej, wykazujące nie dostrzeżone lub nie docenione dotychczas walory artystyczne jego twórczości. Najbardziej pochlebne zdanie właśnie o Malej Dorrit wyraził ostatnio Amerykanin Lionel Trilling w zbiorze szkiców The Opposing Self (1955): „Mala Dorrit, jedna z najgłębszych powieści Dickensa i jeden z najbardziej znamiennych utworów XIX wieku…“
Jak też dzisiejszy czytelnik polski źareaguje na wznowienie tego dzieła? Czego spodziewa się biorąc do ręki tę powieść Dickensa?
W ciągu ostatnich dziesięciu lat udostępniono polskiemu czytelnikowi prawie całą jego twórczość, tak że lektura nowego dzieła Dickensa dostarcza nie tylko przyjemności związanej z lekturą każdej dobrej powieści, lecz także przyjemności zbliżenia się do znanego już, ciekawego i specyficznego świata. Wierni czytelnicy Dickensa wiedzą, że pisarz przeniesie nas do odległego kraju, do Anglii XIX w. Chwilami będzie to świat Pickwicków, zacnych starszych panów wędrujących po idyllicznej wsi brytyjskiej, po starych gościńcach południowej Anglii. Światek ten opromienia optymizm młodziutkiego jeszcze autora, idealizującego czasy swego dzieciństwa. Jednakże inne rozdziały Klubu Pickwicka tak samo jak i dalsze dzieła pisarza zapoznają nas z mniej beztroską Anglią z okresu wzrastającego w siły kapitalizmu lub też okresu „prosperity“.
Karty dickensøwskie zaludniają postacie z różnych sfer. Poznajemy w nich świat przestępczy Londynu, zawodowych żebraków, a także i prawdziwych nędzarzy, i bezdomnych. W panoramie tej wielkomiejska nędza silnie kontrastuje z wielkomiejską plutokracją. Najbardziej udane kreacje Dickensa to liczni urzędnicy z trudem wiążący koniec z końcem, rzemieślnicy, drobni sklepikarze, aktorzy, służba domowa — zwykły szary człowiek.
Czytelnik otwierający nową powieść Dickensa wie z góry, że dużo będzie się w niej „działo“. W większości dzieł zasada fabuły jest podobna: główne postacie, już za młodu zdane na własne siły, muszą przejść jakąś próbę życiową, muszą wykazać dojrzałość i siłę charakteru. Komplikacje życiowe łączą ich losy z losami innych ludzi z różnych środowisk i znakomicie ilustrują stosunki społeczne Anglii wiktoriańskiej.
Czytelnik wie też, że i w tej powieści nie może zabraknąć owego specyficznego humoru dickensowskiego, w którym pomieszana jest kpina z nutą pobłażliwości. Czasem, jak np. w Klubie Pickwicka czy Nicholasie Nickleby, jest to beztroska, żywiołowa wesołość, bufonada młodzieńcza lub też niesamowita groteska.
Ale pozornie dobroduszny Dickens potrafi, gdy chce, stosować najzjadliwszą ironię i operować sarkazmem kłującym i tnącym jak skalpel chirurga. Takim ostrzem posługuje się w Pustkowiu i Ciężkich czasach obnażając bezlitośnie ogniska choroby w społeczeństwie.
Mała Dorrit została napisana w latach 1855 — 1857, a więc w okresie dojrzałej twórczości pisarza. Nie możemy przeto spodziewać się w niej żywiołowości i młodzieńczego optymizmu. Rzeczywisty czas wydarzeń opisywanych w tej powieści to rok 1826, ale — swoim zwyczajem — autor nie trzymał się ściśle jednego okresu. Przeplótł w niej realia życia codziennego sprzeda trzydziestu lat z incydentami, problemami aktualnymi w chwili pisania dzieła. Anglia po roku 1850, w epoce największego rozkwitu mieszczaństwa, różniła się znacznie od Anglii sprzed reformy Parlamentu w roku 1832. Dickens również — jako człowiek dojrzalszy — innymi niż za młodu oczami spoglądał na rzeczywistość. Tak więc światek Malej Dorrit jest wynikiem połączenia zawsze żywych wspomnień z lat, gdy autor był dzieckiem bystro chłonącym wszelkie wrażenia, wraz z doświadczeniem życiowym czterdziestotrzyletniego Dickensa.
Karol Dickens w r. 1855 był już sławnym pisarzem, autorem powieści, które na całym świecie pobudzały do śmiechu i do łez.
Pierwsze jego powieści były owocem talentu literackiego, niezwykłych zdolności spostrzegawczych i doskonałej pamięci. Wykształcenie otrzymał Dickens bardzo skromne. Kilka lat mizernej szkółki w Chatham pod Rochester, później, po przerwie, trzy lata szkoły średniej w Londynie — to wszystko, co składa się na oficjalne wykształcenie pisarza. Ojciec jego zapytany o to, gdzie kształcił się syn, odpowiedział: „Właściwie, proszę pana (ha! ha!), można by powiedzieć, że sam się wykształcił!“
Przerwę w nauce spowodował krach finansowy ojca. Karol, dwunastoletni wówczas chłopiec, zaczął pracować w fabryce pasty do obuwia — były to najczarniejsze miesiące w jego życiu. Mając lat piętnaście objął już stałą posadę pisarczyka w firmie prawniczej. Szkołą życia Dickensa były więc ulice Londynu z lat dziecięctwa, więzienie za długi, w którym siedział jego ojciec, sale sądowe, w których stenografował sprawozdania z rozpraw. Później jako reporter czasopism The True Sun i The Mirror of Parliament zdobył bogate doświadczenie dziennikarskie. Miał okazję poznać polityczne oblicze kraju pisząc — w latach 1832—34 — stenogramy z obrad parlamentarnych oraz reportaże z przemówień na wiecach politycznych w różnych częściach Anglii.
Za mało jeszcze znane są u nas prace publicystyczne Dickensa, a przecież z dziennikarstwem związał się na całe życie. Był redaktorem Bentley’s Miscellany, wydawnictwa tanich serii powieściowych. Następnie został współzałożycielem, a początkowo i redaktorem liberalnego dziennika Daily News. Wreszcie założył własny organ Household Words, tygodnik literacki o charakterze popularnym, który okazał się doskonalą trybuną dla wszystkich wystąpień i kampanii pisarza. Po r. 1859 tygodnik ten przekształcił się w pismo All The Year Round. Dickens bardzo sumiennie i fachowo redagował te periodyki. Dbał ogromnie o utrzymanie ich postępowego charakteru, prowadził ożywioną korespondencję ze swymi współpracownikami. Rady i wskazówki, których nie szczędził kolegom po piórze, wykazują duże oczytanie Dickensa we współczesnej literaturze angielskiej, doskonałą znajomość rynku i kół czytelniczych. Trzymanie ręki na pulsie wydarzeń, związane z zawodem dziennikarskim, lepiej posłużyło autorowi, aniżeli uczyniłoby to regularne wykształcenie średnie czy uniwersyteckie: zdobył rozległą wiedzę o Anglii ówczesnej.
Niezwykle szybka kariera literacka Dickensa wprowadziła go wcześnie do kół artystycznych stolicy. Pewien zasób ogłady, kultury, a także i wiedzy zawdzięczał również licznym podróżom. Człowiek o bardzo żywym temperamencie nie potrafił długo usiedzieć na jednym miejscu. Ustawicznie zmieniał miejsce zamieszkania, podróżując po kraju i zagranicy. Wędrówki po Wielkiej Brytanii zapoznały go z jej okręgami przemysłowymi, zwłaszcza z warunkami życia proletariatu fabrycznego. Wyprawa do Stanów Zjednoczonych w r. 1842 była dlań istnym wstrząsem psychicznym. Nie znalazł tam bowiem, jak sobie wyobrażał, idealnego kraju demokratycznego. Zastał za to podobne do angielskich stosunki kapitalistyczne, a ponadto rażący prymityw życia codziennego. Kilkakrotne podróże do Włoch i Francji niezmiernie rozszerzyły jego horyzonty myślowe i artystyczne. Z twórczości jego — pod wpływem częstych pobytów we Francji, gdzie chętnie spędzał wakacje, sam lub z rodziną — zniknęło wyspiarskie zacieśnienie, insularność tak typowa dla angielskiej literatury wiktoriańskiej. Dickens zaczyna wykpiwać pychę i szowinizm swoich rodaków, piętnując ich protekcjonalny stosunek do cudzoziemców w kraju, ą także i aroganckie nieraz zachowanie się poza granicami ojczyzny. W Małej Dorrit znajdziemy echo zabawnego spostrzeżenia, którym Dickens dzieli się ze swym przyjacielem Försterem w liście z Włoch. Kilkakrotnie zauważył, że nie znający obcych języków Brytyjczycy sądzą, iż można porozumieć się z cudzoziemcami mówiąc po angielsku, byle bardzo głośno.
Dłuższy pobyt w Paryżu (a tam właśnie napisał znaczną część Malej Dorrit) zbliżył go do francuskiego środowiska literackiego, stojącego na znacznie wyższym poziomie, niż angielskie. We Francji też po raz pierwszy został poważnie potraktowany przez krytykę literacką. H. Taine ogłosił o nim artykuł, w którym zwrócił uwagę na szczególną bystrość obserwacji pisarza, na jego zdolność malowania bardzo plastycznych obrazów, porównując je do fotografii. Dzisiaj Taine porównałby obrazy Dickensa raczej do filmu.
Początkowo w twórczości Dickensa krytyka instytucji społecznych miała charakter sporadyczny, dotyczyła raczej pojedynczych wypadków niesprawiedliwości i nadużyć, ale począwszy od Pustkowia zaczęła przenikać całe dzieła, stając się jednym z podstawowych ich tematów. W Malej Dorrit tak jak w Pustkowiu pod ostrze satyry dostał się w ogóle problem rządzenia krajem.
W pierwotnym zamiarze tytuł powieści brzmiał: „Niczyja wina!“, słowa te miął powtarzać jeden z bohaterów, a wyrażać miały karygodne uchylanie się sfer rządzących od odpowiedzialności za zło społeczne. Tytuł książki został zmieniony, kiedy losy rodziny Dorrit nabrały znaczenia w miarę pisania pierwszych rozdziałów. Trafniejszą jeszcze nazwę wymyślił Dickens w trakcie pisania powieści, świetnie określającą bierność i bezczynność rządu: Ministerstwo Przelewania z Pustego w Próżne (Circumlocution Office). Sprawa owego Ministerstwa to jedno z podstawowych zagadnień powieści; drugie — to kult pieniądza.
Ministerstwo Przelewania z Pustego w Próżne przedstawia machinę państwową, całkowicie opanowaną przez wielką klikę arystokratyczną, przez ród Polipów — Barnacle’ów. (Słowo „barnacle“ oznacza gatunek mięczaka, który przyczepia się do dna statków. Od czasu do czasu łodzie i statki należy dla bezpieczeństwa oczyszczać z owych narastających warstw polipów.)
Podstawową zasadą Ministerstwa P. P. P. jest sztuka niezałatwiania spraw — jak nic nie robić, jak niczego nie dokonać (How not to do it) — inercja, złośliwy bezwład posunięty do ostatnich granic. Pogmatwanie kompetencji pomiędzy poszczególnymi departamentami i wydziałami ułatwia im zrzucanie z siebie odpowiedzialności za skandaliczne zaniedbania czy fałszywe posunięcia. Nikt nie jest winien! Nikogo nie można pociągnąć do odpowiedzialności. Tak właśnie było ze skandalem wojny krymskiej: nikt nie był winien. Lord Melbourne, gdy był premierem, doskonale oddawał tę zasadę, uporczywie odpowiadając na wszelkie nagabywania zwolenników reform: „Ależ dajcie spokój!“ Doskonałym narzędziem były tysiące formalności, paragrafów, przepisów, które sprawnie hamowały wszelkie próby zmian, wszelki postęp. Gdy Clennam, bohater Malej Dorrit, nieopatrznie zwrócił się do Ministerstwa po pewne informacje, dano mu tylko… formularze, stosy formularzy do wypełnienia. R. J. Cruiksbank w dziele Charles Dickens and Early Victorian England (1949) dowodzi, że gniew Dickensa ną Ministerstwo P. P. P. to gniew nowego liberalizmu przeciwko staremu konserwatyzmowi torysów. „Polityczne rozdziały Małej Dorrit są, w pewnym sensie, znakomitym udramatyzowaniem Adama Smitha“. Jego zdaniem Meagles ryczący z irytacji na Ministerstwo P. P. P. i z pasją wlokący za kołnierz wynalazcę Doyce’a wyraża nienawiść zwolenników liberalizmu ekonomicznego do administracyjnego rządzenia sprawami ekonomicznymi.
Polipy wszędzie mają swoje macki. Oni rządzą w parlamencie. Oni obsiedli najważniejsze stanowiska w administracji państwowej, w sądownictwie, w Kościele Anglikańskim, w wolnych zawodach mają właściwie monopol. Dickens bynajmniej nie przesadzał. W biografii Gladstone’a, pióra Morleya, czytamy notatkę z memoriału z 1853 r.: „Od dawna zasiedziałe w polityce rodziny zwyczajowo już żerują na protekcji — ich synowie, ślubni i nieślubni, krewni i protegowani wszelkiego autoramentu ustawicznie otrzymują posady“.
Jedyna potęga, przed którą Polipowie chylą czoło, to majątek. Milioner Merdle, choć obcy zupełnie i w dodatku podrzutek, zostaje skwapliwie przyjęty do ich grona, rzekomo tak ekskluzywnego. Pasierb Merdle’a dostaje intratną posadę państwową, choć jest bezgranicznie głupi i — o ironio — pod koniec powieści okazuje się, że ta posada to jedyny trwały zysk spowodowany przeż powiązanie z Merdle’em. Alians Merdle’a z Polipami symbolizuje sojusz arystokracji ze światem finansów, zależność parlamentu i rządu od kapitału.
Pasożytnictwo, korupcja i biurokracja — oto zarzuty, jakimi Dickens obrzuca administrację angielską. Satyra jego jest ostra, czasem niezmiernie zabawna, częściej ma jadowite żądło, a zawsze jest trafna.
Ściśle związany z problemem rządzenia krajem jest drugi temat powieści: kult pieniądza. Temat ten przedstawiony jest w dwu wątkach: historii Merdle’a i historii Dorritów.
Historia zawrotnej fortuny Merdle’a, opartej na zręcznej, akrobatycznej wręcz spekulacji, jest charakterystyczna dla tego okresu rozwoju kapitalizmu. Autor sam wskazuje nam kilka przykładów karier podobnych do losów Merdle’a. Właśnie w r. 1825 znany był wypadek nagłego bankructwa równie nagle powstałego majątku. Podobne wypadki zdarzały się często w epoce manii spekulacji, zrodzonej podczas gorączki budowania kolei żelaznych w latach czterdziestych. Wreszcie samą postać bogacza podsunęli Dickensowi dwaj współ. cześni byznesmeni: John Sadleir, który poderżnął sobie gardło w r. 1856, oraz potentat kolejowy Hudson.
W Paryżu Dickens był goszczony z niesłychanym luksusem przez plutokrację Drugiego Cesarstwa. W powieści znalazły więc odbicie nastroje przepychu, wystawności, popisywania się bogactwem, panujące w stolicy Francji, nastroje zmącone ukazującymi się w gazetach wiadomościami o bankructwach i samobójstwach. „Gdybyś tu widział — pisał do przyjaciela Forstera — schody przed Giełdą o czwartej po południu i tłumy ludzi w prostych bluzach, spekulujących, wrzeszczących i bladych z podniecenia, byłbyś przejęty grozą na myśl o tym, co się tu dzieje. Woźni i ludzie tego rodzaju wciąż sobie w łeb strzelają albo rzucają się do Sekwany z powodu strat na giełdzie. W każdej prawie gazecie francuskiej trafiam na tego rodzaju wiadomości. Z drugiej strony moc rasowych koni, czerwone aksamitne powozy z białą skórzaną uprzężą na kruczoczarnych koniach przez cały dzień kręcą się po ulicach; a przechodnie oglądają się za nimi, mówiąc z uśmiechem: »To Giełda!«.“
Merdle przedstawia międzynarodowy typ potentata finansowego, który wszędzie znajdzie poparcie swoich Polipów, wszędzie pociągnie za sobą naiwne tłumy spekulujące. Temat ten — satyra na ów sojusz, demaskowanie współzależności arystokracji i ziemiańśtwa z burżuazją finansową — staje się charakterystyczny dla dickensowskiej twórczości wieku dojrzałego. Został wprowadzony już w Pustkowiu i powróci z równie przejrzystą i mocną ironią w Naszym wspólnym przyjacielu.
Związek między Dorritami a Merdle’em jest bardzo nikły na początku powieści. Fabuła wkrótce łączy ich losy dzięki wspólnemu ideałowi: gonitwie za pieniądzem. W końcu dochodzi do bliskiego połączenia się obu rodzin, do spowinowacenia — z tragicznym dla obu stron rezultatem.
Głównymi bohaterami dzieła są formalnie Dorritowie, rodzina ze środowiska drobnomieszczańskiego, tak ulubionego przez Dickensa. Tak jak wszyscy jego bohaterowie poddani są oni próbie życiowej. We wcześniejszych powieściach zazwyczaj próbę tę stanowi utrata majątku, np. w Nicholasie Nickleby lub w Martinie Chuzzlewit. Czasami jest nią ciężki start życiowy, walka o byt. Sympatyczni bohaterowie wychodzą z tej próby zwycięsko i w nagrodę otrzymują… majątek, Tak jest w obu wspomnianych powieściach, tak jest w Sklepie ze starożytnościami. Dojrzalszy Dickens zmienił owo zakończenie z bajki na bardziej realne. Happy end w Dawidzie Copperfieldzie, w Pustkowiu, zabezpiecza materialnie byt bohaterów nie obdarzając ich większą fortuną.
Wgrupie ostatnich powieści zmienia się sama zasada próby życiowej. W Wielkich nadziejach napisanych dopiero w r. 1860 i w Naszym wspólnym przyjacielu, cztery lata później, właśnie sam majątek, posiadanie bogactwa jest próbą ognia. W Małej Dorrit autor każe bohaterom swym przejść przez obie próby: Nędzy i Bogactwa. Dla Amy Dorrit, ulubienicy Dickensa, bogactwo jest większym nieszczęściem aniżeli bieda, gdyż wznosi pomiędzy nią a ukochanym człowiekiem mur różnicy klasowo-majątkowej. Pieniądz jest wszędzie źródłem zła i jego narzędziem. Zatruwa światopogląd Gowana cynizmem, każe mu czysto komercjalnie podchodzić do sztuki. Pieniądz każe Pancksowi spełniać nienawistną rolę pośrednika dla wstrętnego wyzyskiwacza Casby’ego. Chęć łatwego wzbogacenia się, gorączka spekulacji (ogniskiem choroby jest znów Merdle) zaraża nawet Clennama i niektórych mieszkańców Dziedzińca. Przemiany, którym podlega William Dorrit, wykazują, że choć nędza i pobyt w więzieniu miały na niego wysoce demoralizujący wpływ, moralna degradacja, jakiej ulega pod ciężarem złota, jest jeszcze bardziej uderzająca. Ta pochwała średniego stanu posiadania to morał charakterystycznie drobnomieszczański, drogi Dickensowi.
Mała Dorrit jest wyjątkową istotą, na której więzienie nie wycisnęło swego ponurego piętna. Więzienie, w którym dziewczyna spędza prawie całe życie, różni się od więzienia (również dla niewypłacalnych dłużników), które znamy z Klubu Pickwicka cży Dawida Copperfielda. Tutaj więzienie urasta do symbolu pęt, jakie kapitalizm nakłada na człowieka, zwłaszcza na robotnika. Miasto przemysłowe to prawdziwe więzienie dla robotnika. „Dawne pola, które niegdyś służyły jako boiska publiczne, są ogrodzone; policjanci strzegą ulic i pilnują szos; wysokie mury okalają wszelkie posiadłości, a nawet żelazne ogrodzenia, otaczające piękne parki, są zazdrośnie zabite deskami, żeby prosty robotnik nie mógł cieszyć się widokiem zieleni czy aromatem kwiatów“. Taką wypowiedź znajdujemy w periodyku robotniczym z r. 1833 (Pionier, Manchester).
Cień murów więziennych a jest to zarazem symbol bardzo często stosowany przez autora — pada nie tylko na nieszczęsnych mieszkańców Marshalsea. Obejmuje on również bogatych gości na przyjęciu Polipów, samego potentata Merdle’a, sięga nawet do Anglików włóczących się po Włoszech. Cień ten symbolizuje wszystko, co krępuje normalne życie człowieka, jego zdrowy rozwój; kult pieniądza i jego konsekwencje — podział klasowy, snobizm, hipokryzja, samolubstwo. Nawet obłudę i zacieśnienie purytańskie pani Clennam autor bardzo logicznie podciąga pod wspólny mianownik złowróżbnego cienia więziennego.
Niedziela purytańska, tak zdumiewająca podróżników z Kontynentu, np. Heinego lub Taine’a, psuła zupełnie jedyny dzień wypoczynku dostępny ludziom pracy. „Rodziny były uwięzione w domach jak żołnierze w koszarach, wyjść wolno było jedynie do kościoła“ — pisze Cruikshank. Jego babka znała kobietę, która nawet oswojoną małpkę umartwiała, nie dając jej w niedzielę jeść, żeby i ona „uczestniczyła w powszechnej pokucie i oczyściła się postem, rozmyślając nad swymi grzechami“. Mimo kampanii prasowej Dickensa, Kingsleya i innych usiłujących obalić ustawy zakazujące rozrywek w święta, sytuacja w drugiej połowie XIX w. stawała się coraz gorsza. Wybitny pisarz Thackeray nie został wybrany posłem w r. 1857 głównie dlatego, że domagał się niedzielnych koncertów publicznych i otwarcia muzeów i galerii w dni świąteczne.
Z owej więziennej próby „bogactwa“ czy „nędzy“ wychodzą szczęśliwie tylko najbardziej pozytywni bohaterowie powieści: Mała Dorrit, jej wuj i ubodzy przyjaciele z Dziedzińca, a po części tylko — jej przyszły mąż. Swoje moralne zwycięstwo zawdzięczają nie tylko niezachwianej dobroci serca — tak byłoby w powieści z lat młodzieńczych Dickensa — ale i rzetelności i pracowitości. Pracowitość, solidność mieszkańców Dziedzińca stanowi wyraźny kontrast z pasożytniczym, bezużytecznym życiem Polipów czy Merdle’ów.
Pochwała szczerego uczucia połączonego z solidnością — oto nauka, jaką czytelnik wyniesie z powieści. Morał ten wynika z losów bohaterów i nie jest bynajmniej podany w formie pouczającej. Zakończenie powieści nie przypomina baśniowych happy endów, w których czarownica czy zły czarodziej znikają z powierzchni ziemi. Tutaj Smok — Ministerstwo P. P. P. — nie zapadł się w ziemię i nadal krępuje wszelki postęp, dławiącymi zwojami papierowych formularzy wciąż omotuje szyję narodu.
Mała Dorrit należy do późniejszej twórczości Dickensa, w której element satyryczny wyraźnie dominuje. W Małej Dorrit nie brak przekomicznych sytuacji lub zabawnych figur, np. Flora ze zwariowaną ciotką czy Janek Chivery układający swój napis nagrobkowy. Ale ton dzieła jest bardzo poważny. Powieść cechuje za to większy rozmach epicki, zasięgiem swym obejmuje szersze kręgi społeczne. Tak jak w innych dziełach i tu Dickens wykazuje szczególną zdolność do wywoływania specyficznego nastroju, np. obrazki Wenecji widziane poprzez pryzmat melancholijnych myśli Małej Dorrit, tęskniącej za Londynem. Dickens często powtarzał w listach do Forstera, że nie lubi Londynu. A jednocześnie nikt nie potrafi tak jak on mistrzowsko oddać melancholii owej szarzyzny nieba, dymów i mgły, nostalgii, na którą cierpi londyńczylc za granicą, odtworzyć malowniczości niesamowitych zaułków, krętych uliczek i zakamarków starych dzielnic czy wreszcie niezaprzeczalnego piękna i uroku Tamizy. Nie ma w jego opisach ani idealizowania, ani melodramatycznego przeciemniania barw. Nędza i brud slumsów nad rzeką, wyzierające z kart Małej Dorrit, nie mają w sobie nic przesady. Lord Shaftesbury, znany filantrop, wspomina o pewnym pokoju w Londynie, w którym mieszkały cztery rodziny, i o innym znów, w którym tuż pod drewnianą podłogą znajdowało się szambo. Otoczenie pani Clennam razi zbyt melodramatycznymi efektami, ale sugestywne opisy starej kamienicy, w której mieszka, realistycznie odtwarzają atmosferę zgnilizny i rozpadu slumsów.
Mała Dorrit nie może równać się z niektórymi poprzednimi powieściami Dickensa pod względem bogactwa rysunku postaci, jednakże analiza psychologiczna Williama Dorrita jest wręcz znakomita. Pisarz świetnie oddał przemiany dokonujące się w nim pod wpływem niezwykłych warunków. Przedstawił go z nadzwyczajną subtelnością, ironią, humorem, prawdziwym zrozumieniem okoliczności zwiększających lub zmniejszających jego odpowiedzialność za czyny. Doskonałe są również portrety rodzeństwa Małej Dorrit czy pani Gewan. Ciekawa, choć czasem nużąca jest śmieszna Flora, której sposób mówienia przypomina Jingle’a z Klubu Pickwicka. Styl jej oparty jest na powiązaniu kolejnym wszelkich asocjacji, jakie przebłyskują w jej chaotycznym umyśle. Dickens podświadomie stosuje tu metodę psychologiczną Sterne’a (w Tristramie Shandym) i wyprzedza eksperymenty Joyce’a i Prousta.
Czołowa bohaterka, Amy Dorrit, wydaje się wielu czytelnikom zbyt wyidealizowaną postacią. Jej anielska dobroć może czasem zirytować. Lionel Trilling widzi w niej raczej symbol dzieciństwa uciemiężonego aniżeli żywą kobietę czy dziecko: „U Dickensa tak jak u Blake’a dziecko nieszczęśliwe jest najdoskonalszym obrazem niesprawiedliwości, a Dickens tak jak historyk Burckhardt kojarzy los narodów ze sposobem traktowania dzieci“.
Irena dobrzycka
Ubŏstwo
Światła i cienie
Pewnego dnia przed trzydziestu laty Marsylia prażyła się w słońcu.
Upalny dzień sierpniowy nie był podówczas na południu Francji większą rzadkością niż kiedykolwiek przedtem lub potem. W Marsylii i w jej okolicach nic nie mogło się ukryć przed jaskrawymi promieniami słońca, wszystko odbijało te promienie, aż wreszcie wszystko dokoła zaczynało razić wzrok. Oślepiający ten blask działał na przyjezdnych przygnębiająco — lśniące białe domy, lśniące białe ściany, lśniące białe ulice, lśniące gościńce przecinające jałowy i wyschnięty grunt, lśniące wzgórza, na których bezlitosny żar słoneczny nie pozostawił ani krzty zieleni. Nie lśniły jedynie krzewy winorośli uginające się pod ciężarem gron, ale i te migotały chwilami, gdy prąd gorącego powietrza lekko poruszał ich omdlałe liście.
Najlżejszy nawet wietrzyk nie marszczył cuchnącej wody w przystani ani pięknej tafli morza poza nią. Linia demarkacyjna między dwiema barwami — czarną i błękitną — znaczyła granicę, za którą czyste morze nie miało już dostępu, było ono jednak równie spokojne, jak odrażająca kałużą, z którą nigdy nie mieszały się jego wiody. Nie pokryte brezentem łodzie były tak rozgrzane, że nie podobna było ich dotknąć; na zakotwiczonych statkach pękała pokrywająca je farba; kamienie nabrzeża od miesięcy już nie ostygły ani na chwilę, czy to we dnie, czy w nocy. Potomkowie wszystkich budowniczych wieży Babel: Hindusi, Rosjanie, Chińczycy, Hiszpanie, Portugalczycy, Anglicy, Francuzi, genueńczycy, neapolitańczycy, wenecjanie, Grecy, Turcy, których interesy ściągnęły do Marsylii — wszyscy jednako szukali cienia, nie gardząc żadną kryjówką, byleby tylko nie patrzeć na zbyt intensywny błękit morza i schronić się przed oślepiającym blaskiem słońca — płomiennego klejnotu w oprawie rozpalonego do czerwoności nieba.
Od blasku tego bolały oczy. Wprawdzie nad daleką linią włoskiego wybrzeża unosił się lekki obłok oparów morskich, ale było to jedyne miejsce na widnokręgu, na którym zmęczony wzrok mógł spocząć z ulgą. Poza tym bowiem wszędzie dokoła jaskrawym blaskiem lśniły drogi, pokryte grubą warstwą kurzu, odcinając się rażąco od zboczy pagórków, od kotlin, od ciągnącej się w nieskończoność równiny. Krzewy winorośli, oplatające przydrożne domki, i zwiędłe, nie dające cienia drzewa w bocznych alejach kurczyły się i usychały smętnie wśród spiekoty, bijącej zarówno z nieba, jak i z ziemi. Smutne, umęczone konie, zaprzężone do wozów sunących długimi szeregami w głąb lądu, opuszczały nisko głowy i wlokły się powoli, ledwie pobrzękując dzwoneczkami. Prażące słońce w równym stopniu dawało się we znaki woźnicom drzemiącym na wozach, jak i rolnikom pracującym w polu. Wszystko, co żyło i rosło, cierpiało od skwaru. Wyjątek stanowiły tylko jaszczurki przemykające się po chropowatych murach i cykady, których suche, gorące ćwierkanie przypominało dziecinne grzechotki. Nawet kurz był spalony i brunatny, cała zaś atmosfera drgała, jak gdyby samo powietrze oddychało z trudem.
Firanki, markizy, zasłony, żaluzje, story spuszczono wszędzie i zaciągnięto, aby uchronić mieszkania od bezlitosnego słońca. Ale gdy tylko jakiś promień trafił na szparę lub dziurkę od klucza, wpadał natychmiast do wnętrza, niby rozpalona do białości strzała. Najchłodniej było w kościołach. Pod sklepieniami, wśród kolumn tu i ówdzie migotały sennie lampki i świece, panujący zaś półmrok zaludniały odrażające cienie starców i staruch, którzy bardzo pobożnie drzemali, spluwali na podłogę lub żebrali. Ale gdy przechodzień wyszedł z kościoła, miał wrażenie, że wpadł wprost do płomiennej, wrzącej rzeki, i musiał płynąć co sil do najbliższego skrawka cienia. Gdziekolwiek więc byłą choć odrobina tego cienia, tam siedzieli i leżeli ludzie, a ciszę przerywał tylko stłumiony gwar rozmów, poszczekiwanie psów, niekiedy też niezgodny chór dzwonów kościelnych lub złowrogie bicie w bębny. Słowem, owego dnia Marsylia prażyła się w słońcu, fakt ten zaś można było odczuć wyraźnie zarówno powonieniem jak smakiem.
Istniało owego czasu w Marsylii ohydne więzienie. W jednej z cel — miejscu tak wstrętnym, że nawet natarczywe promienie słoneczne unikały bezpośredniego z nim zetknięcia pozostawiając mu tylko nikłe, odbite światło — znajdowało się dwóch mężczyzn. Prócz nich była tam jeszcze przymocowana do ściany stara i wykrzywiona ławka — na której ktoś niezdarnie wyciął nożem szachownicę — komplet warcabów, zrobionych z guzików i kości wygotowanych w zupie, domino, dwie słomiane maty i kilka butelek od wina. Jeżeli więc nie liczyć szczurów i innych niewidzialnych pasożytów, stanowiących uzupełnienie pasożytów widzialnych w osobach wymienionych dwóch mężczyzn — było to wszystko, co zawierała cela.
Nieco światła przesączało się do celi przez kratę z żelaznych prętów, tworzących coś na kształt sporego okna. Wychodziła ona na mroczne schody, aby można było z nich zawsze zajrzeć do wnętrza celi. W miejscu, w którym krata łączyła się z podmurówką, był szeroki, kamienny występ, mający około trzech stóp wysokości. Na nim właśnie na poły leżał, na poły siedział jeden z mężczyzn podciągnąwszy w górę kolana, stopami zaś i ramionami opierając się o przeciwległe ściany wnęki. Pręty kraty znajdowały się w takiej od siebie odległości, że mógł przez nie przesunąć rękę aż do łokcia, toteż dla większej wygody trzymał ją w tej niedbałej pozycji.
Na wszystkim znać tu było. piętno więzienia. Nic nie mogło oprzeć się niszczącemu działaniu zamknięcia i odosobnienia — ani więzienne powietrze, ani więzienne światło, ani sami więźniowie. Ich blade i wynędzniałe twarze tworzyły jedną całość z zardzewiałym żelazem krat, z wilgotnymi murąmi, przegniłym drzewem, ciężkim powietrzem i przyćmionym światłem. Jak studnia, jak piwnica, jak mogiła, więzienię nic nie wiedziało o jaskrawym, słonecznym dniu roztaczającym swe blaski na zewnątrz jego murów i niewątpliwie zachowałoby swoją zatrutą atmosferę, nawet gdyby znalazło się na jednej z wonnych wysp Oceanu Indyjskiego.
Człowiekowi, który leżał na oknie, dokuczało nawet zimno. Niecierpliwym ruchem ramienia otulił się szczelniej swą szeroką peleryną i mruknął:
— Niech licho porwie to przeklęte słońce, które nigdy tu nie zagląda!
Czekał na jedzenie i przez kratę zerkał, aby móc lepiej dojrzeć, co się dzieję w dalszej części schodów. Przypominał w tej chwili dzikie zwierzę w klatce, wyczekujące pożywienia. Ale jego za blisko osadzone oczy nie miały tej szlachetności wyrazu, co oczy króla zwierząt, były też nie tyle błyszczące, co ostre — niby dwa ostrza sztyletów, tak cienkie, że ich prawie nie widać. Oczy te nie zmieniały wcale wyrazu i pozbawione były głębi — migotały tylko, otwierały się i zamykały. Gdyby chodziło tylko o ich wygląd zewnętrzny, nie zaś o użyteczność, to pierwszy lepszy zegarmistrz potrafiłby niewątpliwie zrobić ładniejszą parę oczu. Więzień miał dość kształtny orli nos, w tym samym stopniu jednak za wysoko osadzony między oczami, w jakim oczy te znajdowały się za blisko siebie. Poza tym był to człowiek wysoki i postawny, miał wąskie usta (o ile można je było dostrzec pod gęstymi wąsami) i gęste suche włosy, obecnie tak zmierzwione i brudne, że trudno było określić ich kolor, choć tu i ówdzie lśniły w nich rudawe błyski. Ręka, którą trzymał na kracie (poorana głębokimi, ledwie zagojonymi zadrapaniami), była niezwykle mała i pulchna; byłaby też pewno niezwykle biała, gdyby nie pokrywająca ją warstwa brudu więziennego.
Drugi więzień leżał na kamiennej podłodze, przykryty grubym brunatnym płaszczem.
— Wstawaj, wieprzu! — warknął pierwszy mężczyzna. — Nie śpij, kiedy jestem głodny!
— Wszystko mi jedno, szanowny panie — odparł wieprz tonem pokornym, lecz nie pozbawionym pogody. — Potrafię czuwać, kiedy zechcę, potrafię też spać, kiedy zechcę. Nie robi mi to żadnej różnicy.
Przy tych słowach więzień wstał, otrząsnął się, podrapał w głowę, zarzucił na siebie brunatny płaszcz (którego przedtem używał zamiast kołdry), luźno związał jego rękawy na szyi, ziewnął i znów usiadł na podłodze naprzeciw kraty, opierając, się plecami o ścianę.
— Powiedz mi, która godzina — mruknął pierwszy więzień.
— Dzwon zadzwoni na południe… za czterdzieści minut.
Czyniąc tę niewielką pauzę człowiek w brunatnym płaszczu rozejrzał się po celi, jak gdyby jej ściany mogły udzielić mu wskazówek.
— Istny zegar z ciebie. W jaki sposób potrafisz zawsze dokładnie określić godzinę?
— Trudno powiedzieć. Zawsze wiem, która jest godzina i gdzie się znajduję. Przyprowadzono mnie tutaj w nocy z łodzi, a mimo to wiem, gdzie jestem. Proszę spojrzeć! Tu jest port marsylski — człowiek w płaszczu ukląkł i śniadym palcem zaczął rysować mapę na kamieniach podłogi — Tulon (gdzie stoją okręty), tam dalej Hiszpania, za morzem Alger. Skręcamy teraz na lewo do Nicei. Dokoła Corniche’u do Genui. Genueńskie molo i port. Teren kwarantanny. W tej stronie leży miasto; tarasy ogrodowe rumienią się od kwiecia belladonny. Tutaj jest Porto Fino. Ruszamy stąd do Livorno, potem dalej do Civita Vecchia. Stąd jeszcze dalej do… ha! nie ma już miejsca ną Neapol — człowiek w płaszczu dotarł już bowiem do ściany celi — ale to nic; tam właśnie jest Neapol!
Nie wstając z klęczek podniósł na towarzysza niedoli oczy, których żywe spojrzenie stanowiło uderzający kontrast z posępnym otoczeniem więziennym. Był to opalony, zwinny, drobny człowieczek, dość jednak mocno zbudowany. W brązowych jego uszach tkwiły kolczyki, białe zęby lśniły na tle wyrazistej opalonej twarzy, krucze włosy spadały puklami na brunatną szyję, podarta czerwona koszula odsłaniała brązowy tors. Miał na sobie szerokie marynarskie spodnie, mocne buty i czerwoną czapkę; za czerwoną szarfą, którą był przepasany, tkwił długi nóż.
— Teraz zobaczymy, czy potrafię wrócić z Neapolu tą samą drogą! Proszę spojrzeć, szanowny panie! Civita Vecchia, Livorno, Porto Fino, Genua, Corniche, Nicea (która jest tutaj, z boku), Marsylia, pan i ja. Mieszkanie dozorcy i jego klucze są tutaj, gdzie trzymam wielki palec; a tu, przy przegubie mojej dłoni spoczywa w futerale brzytwa narodowa — tutaj zamknięta jest gilotyna.
Mężczyzna przy kracie splunął nagle na podłogę, coś zabulgotało mu w gardle.
Jednocześnie gdzieś na dole klucz zazgrzytał w zamku i trzasnęły drzwi. Ktoś wchodził powoli po schodach; z odgłosem kroków mieszał się dziecięcy szczebiot. Po chwili przed kratą ukazał się dozorca więzienny, który niósł kilkuletnią córeczkę, w ręku zaś trzymał koszyk.
— Jak się miewacie, panowie? Moja maleńka przyszła dziś ze mną, żeby obejrzeć ptaszki tatusia. No, spójrz na ptaszki, moja śliczna, spójrz na ptaszki.
Przysunął dziecko do kraty, jednocześnie też sam przyglądał się bacznie ptaszkom, zwłaszcza mniejszemu, którego ruchliwość nie budziła w nim widać zaufania.
— Przyniosłem panu chleb, signore Janie Baptysto — rzekł (mówili wszyscy po francusku, ale drobny człowieczek był Włochem) — i chciałbym poradzić panu, żeby pan nie grał więcej…
— Szanownemu panu nie udziela pan takich rad! — zauważył Jan Baptysta ukazując zęby w uśmiechu.
— O, bo szanowny pan zawsze wygrywa — odparł dozorca rzucając drugiemu więźniowi przelotne spojrzenie, które bynajmniej nie wyrażało sympatii — a pan Baptysta wciąż przegrywa. To zupełnie inna sprawa. Dlatego właśnie pan Baptysta dostanie razowy chleb i kwaśną lurę, on zaś dostanie liońską kiełbasę, cielęcinę w galarecie, białe pieczywo, dobry ser i wyborne wino. Patrz na ptaszki, moja śliczna!
— Biedne ptaszki! — powiedziała dziewczynka.
Na jasnej twarzyczce dziecka, zaglądającego lękliwie przez kratę, malowało się niebiańskie współczucie. Zdawało się, że to anioł zstąpił do więzienia. Jan Baptysta wstał i podszedł bliżej, jak gdyby pociągnięty urokiem tej twarzyczki. Drugi ptaszek nie poruszył się z miejsca, zerkał tylko niecierpliwie w stronę koszyka.
— Stój tutaj! — powiedział dozorca stawiając córeczkę na zewnętrznym występie kraty. — Będziemy karmili ptaszki. Ten wielki bochen jest dla signora Jana Baptysty. Musimy połamać chleb na kawałki, żeby się przedostał przez pręty. Patrz, jaki oswojony ptaszek — całuje małą rączkę! Kiełbasa w liściu winorośli jest dla pana Rigaud. Cielęcina w galarecie — też dla pana Rigaud. Trzy białe bułeczki — także dla pana Rigaud. Ser, wino, tytoń — wszystko to również dla pana Rigaud. Ten ptaszek ma szczęście!
Dziewczynka przesuwała te wszystkie wiktuały między prętami kraty i wkładała je do miękkiej, gładkiej, kształtnej dłoni z widoczną odrazą — kilkakrotnie przy tym cofała swoją rączkę i spoglądała na mężczyznę marszcząc brewki z wyrazem na pół lęku, na pół gniewu. Z całą natomiast ufnością włożyła kawał razowca do żylastych, śniadych, spierzchniętych rąk Jana Baptysty (którego paznokci ze wszystkich dziesięciu palców nie wystarczyłoby chyba na jeden paznokieć pana Rigaud) i gdy Włoch ucałował jej rączkę, z własnej woli pogłaskała go pieszczotliwie po twarzy. Panu Rigaud nie zależało wcale na takim wyróżnieniu, chodziło mu jednak o pozyskanie względów ojca, więc uśmiechał się także i kiwał głową, ilekroć dziewczynka mu coś podawała; gdy zaś wygodnie rozłożył dokoła siebie we wnęce wszystkie otrzymane specjały, niezwłocznie z apetytem zabrał się do jedzenia.
Kiedy pan Rigaud się uśmiechał, twarz zmieniała mu się zupelanie, choć nie była to zmiana korzystna. Wąsy podnosiły się wówczas pod sam nos, który zwisał nad nimi, nadając twarzy wyraz złowrogi i okrutny.
— To wszystko! — powiedział dozorca odwracając koszyk dnem do góry i wytrząsając z niego okruchy. — Wydałem wszystkie pieniądze, które otrzymałem; oto rachunek, ta sprawa jest więc już załatwiona. Panie Rigaud, jak wczoraj przewidywałem, pan prezes będzie miał przyjemność widzieć pana u siebie dziś o pierwszej po południu.
— Sąd? — zapytał Rigaud, który znieruchomiał z, nożem w ręku i z nie dojedzonym kąskiem w ustach.
— Rzekł pan. Sąd.
— A dla mnie nie ma żadnych nowin? — zapytał Jan Baptysta, który zaczął już zajadać ze smakiem swój chleb.
Dozorca wzruszył ramionami.
— Panno Święta! Ojcze, czyż mam się tu poniewierać przez całe życie?
— Cóż mogę odpowiedzieć? — zawołał dozorca z porywczością właściwą południowcom. Zwrócił się do Włocha i zaczął gestykulować obydwiema rękami i wszystkimi palcami, jak gdyby miał go za chwilę rozszarpać. — Przyjacielu, skąd mam wiedzieć, jak długo jeszcze będzie się tu pan poniewierał? Skąd to mam wiedzieć, Janie Baptysto Cavaletto? Klnę się na mą duszę! Miewamy tu czasem więźniów, którym wcale nie zależy na tym, żeby jak najprędzej stanąć przed sądem!
Przy tych słowach zerknął spod oka na pana Rigaud, monsieur Rigaud jednak powrócił już do przerwanego posiłku, choć nie zdradzał teraz tak dobrego apetytu jak przed chwilą.
— Adieu, ptaszki! — dozorca więzienia wziął córeczkę na ręce i przypieczętował te słowa pocałunkiem.
— Adieu, ptaszki! — powtórzyło śliczne dziecko.
Odszedł z nią, śpiewając dziecinną piosenkę:
Któż tak późno idzie drogą?
Compagnon de la Majolaine!
Któż tak późno idzie drogą?
Wesół wciąż!
Twarzyczka dziecka, wyglądając spoza ramienia ojca, promieniała taką pogodą, że Jan Baptysta uznał, iż musi przyłączyć się do śpiewu. Odpowiedział więc przez kratę głosem nieco ochrypłym, lecz zachowując dokładnie rytm i melodię:
To najpierwszy rycerz króla,
Compagnon de la Majolaine!
To najpierwszy rycerz króla,
Wesół wciąż!
Głos Jana Baptysty towarzyszył im tak długo, że dozorca musiał wreszcie przystanąć na stromych schodach, aby dziewczynka mogła wysłuchać do końca piosenki i powtórzyć refren, znajdując się jeszcze w polu widzenia więźnia. Następnie główka dziecka znikła z oczu Jana Baptysty, za nią znikła też głowa dozorcy, lecz dziecinny śpiew słychać było jeszcze, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się za nimi.
Pan Rigaud uznał, że Jan Baptysta przeszkadza mu stojąc przy kracie, zanim więc jeszcze echo głosów ucichło (gdyż nawet echo w tym miejscu odosobnienia wydawało się słabsze i rozlegało się w zwolnionym tempie), kopniakiem przypomniał Włochowi, że powinien, wrócić do swego ciemnego kąta. Jan Baptysta usiadł znów na podłodze z niedbałą swobodą człowieka przyzwyczajonego do takiej pozycji, położył przed sobą trzy kawały razowca, wziął do ręki czwarty kawał i ochoczo zabrał się do jedzenia, jak gdyby pochłonięcie całej tej masy chlebą uważał za swoistą zabawę.
Zerkał może na kiełbasę liońską, być może też zerkał na cielęcinę w galarecie, potrawy te jednak niedługo budziły w nim zazdrość, gdyż pan Rigaud spałaszował je szybko, mimo przykrej myśli o rychłym spotkaniu z prezesem sądu i trybunałem. Następnie oblizał do czysta palce, otarł je liściem winorośli i sięgnął po wino. W pewnej chwili odjął butelkę od ust i spojrzał na towarzysza. Wąsy podniosły mu się w górę, nos opadł w dół.
— Jak ci smakuje chleb?
— Jest nieco suchy, mam jednak do niego swój zwykły sos — odparł Jan Baptysta, podnosząc nóż.
— Co za sos?
— Potrafię krajać chleb tak — jak melon. Albo tak — jak omlet. Albo tak — jak smażoną rybę. Albo tak — jak kiełbasę liońską — powiedział Jan Baptysta demonstrując na trzymanym w ręku chlebie różne sposoby krajania i pracowicie żując kęs, który miął w ustach.
— Masz! — zawołał pan Rigaud. — Napij się. Możesz wypić do dna.
Nie był to zbyt hojny poczęstunek, gdyż w butelce zostało już bardzo niewiele wina, signor Cavaletto jednak żwawo zerwał się na nogi, z wdzięcznością przyjął butelkę, wlał jej zawartość do ust odrzucając głowę do tyłu, po czym mlasnął z zadowoleniem.
— Odstaw ją do tamtych butelek — polecił pan Rigaud.
Jan Baptysta wykonał polecenie, po czym stanął w pozycji, wyczekującej, aby podać panu Rigaud zapaloną zapałkę. Monsieur Rigaud bowiem skręcał właśnie papierosy, używając do tego małych kwadracików papieru, które przyniesiono mu wraz z tytoniem.
— Masz! Możesz sobie skręcić jednego papierosa.
— Tysiąckrotne dzięki szanownemu panu! — skwapliwie powiedział Jan Baptysta ujmującym tonem, właściwym wszystkim jego rodakom.
Monsieur Rigaud wstał, zapalił papierosa, schował resztę papierosów w zanadrze i wyciągnął się wygodnie na ławie.
Cavaletto znów usiadł na podłodze, objął nogi rękoma i palił w milczeniu.
Miejsce na podłodze tuż obok punktu, w którym Jan Baptysta rysując mapę zatrzymał wielki palec, w szczególny sposób przyciągało wzrok pana Rigaud. Wpatrywał się w nie tak uporczywie, żę mały Włoch zaczął obserwować towarzyszą ż pewnym zdziwieniem.
— Cóż to za przeklęta dziura! — rzekł wreszcie po długim milczeniu pan Rigaud. — Spójrz tyłko na światło! Czy je można nazwać dziennym? To światło z zeszłego tygodnia, sprzed pół roku, sprzed sześciu lat — takie jest ospałe i martwe!
Światło przedostawało się tu z trudem, gdyż czworokątna ukośna wnęka w grubym murze zasłaniała okno na klatce schodowej, przez które nigdy nie widać było nieba — ani też zresztą nic innego.
— Cavaletto — powiedział pan Rigaud odwracając nagle wzrok od tej wnęki, ku której obaj bezwiednie zwrócili oczy — wiesz, że jestem dżentelmenem.
— Oczywiście, oczywiście!
— Jak długo już tu jesteśmy?
— Jutro o. północy będzie jedenaście tygodni, jak tu jestem. Dziś o piątej po południu będzie dziewięć tygodni i trzy dni od czasu, jak pan tu przybył.
— Czy widziałeś kiedykolwiek, żebym coś robił? Może dotknąłem kiedy miotły, może choć raz rozłożyłem lub zwinąłem maty, poszukałem warcabów, zebrałem domino? Czy w ogóle przyłożyłem kiedykolwiek rękę do jakiejś pracy?
— Nigdy!
— Czy przyszło ci kiedy na myśl, aby spodziewać się po mnie jakiejkolwiek pracy?
Jan Baptysta odpowiedział na to charakterystycznym ruchem wskazującego palca prawej ręki, który to ruch w języku włoskim stanowi najbardziej wyraziste zaprzeczenie.
— Nie! Od pierwszej chwili, gdy mnie tu ujrzałeś, wiedziałeś, że jestem dżentelmenem?
— Ąltro — odparł Jan Baptysta zamykając oczy i gwałtownie kiwając głową. Genueńskie to słówko, które w zależności od intonacji, jaką mu się nada, może oznaczać potwierdzenie, zaprzeczenie, zapewnienie, wyzwanie, komplement, żart oraz jeszcze pięćdziesiąt innych pojęć, w tym wypadku w sposób niezwykle wyrazisty mówiło: „Wierzę panu!“
— Ha-ha! Masz rację! Jestem dżentelmenem, przejdę przez życie jako dżentelmen i umrę jako dżentelmen! Postanowiłem sobie, że zawsze będę dżentelmenem. To moja gra! Na mą duszę, prowadzę ją, gdziekolwiek się znajduję!
Przybrał wytworną pozę i usiadł wołając z tryumfem:
— Oto jestem! Spójrzcie na mnie! Kapryśny los rzucił mnie w towarzystwo zwykłego przemytnika — zamknięto mnie w jednej celi z mizernym kontrabandzistą, mającym fałszywe dokumenty, którego policja ponadto oskarża o to, że oddał swoją łódź — jako środek przedostania się za granicę — innym mizernym typom, również mającym fałszywe dokumenty. A jednak ten przemytnik instynktownie czuje moją wyższość, nawet w tym miejscu i przy tym oświetleniu. To wyborne! Na Boga! Wygram w tej grze, jakkolwiek się ona potoczy!
Wąsy znów podniosły mu się w górę, a nos opadł w dół.
— Która teraz godzina? — zapytał, a twarz jego powlokła gorączkowa bladość, która nie harmonizowała bynajmniej z wesołym tonem jego słów.
— Dochodzi pół do pierwszej.
— Dobrze! Pan prezes wkrótce ujrzy przed sobą dżentelmena. Słuchaj! Chcesz wiedzieć, o co mnie oskarżają? Powiem ci to teraz albo nigdy, gdyż więcej tu już nie wrócę. Albo uwolnią mnie, albo też zaprowadzą tam, gdzie przygotowują ludzi do golenia. Wiesz przecież, gdzie trzymają brzytwę narodową.
Signor Cavaletto wyjął papierosa z ust. Był bardziej przejęty, niż można się było tego po nim spodziewać.
— Jestem — przy tych słowach monsieur Rigaud wstał — jes tem dżentelmenem kosmopolitą. Nie mam właściwie ojczyzny. Ojciec mój był Szwajcarem z kantonu Vaud. Matka moja była z pochodzenia Francuzką, z urodzenia zaś Angielką. Urodziłem się w Belgii. Jestem obywatelem świata.
Przybrał teatralną pozę opierając rękę na biodrze pod fałdami peleryny i zwrócił się twarzą do przeciwległej ściany, nie patrząc wcale na swego towarzysza. Wszystko to wskazywało, że odbywa próbę generalną swego wystąpienia przed sądem, który czekał go za chwilę; na pewno bowiem nie zadawałby sobie tyle trudu tylko po to, by poinformować tak mizerną osobę, jak Jan Baptysta Cavaletto.
— Mam trzydzieści pięć lat. Wiele podróżowałem i znam świat. Mieszkałem tu i ówdzie, zawsze jednak jako dżentelmen. Wszędzie traktowano mnie jak dżentelmena i okazywano mi odpowiedni szacunek. Gdyby chciano mi zarzucić, że żyłem z własnego sprytu, zapytam wówczas: a z czego właściwie żyją adwokaci? politycy, giełdziarze?